„Don Kichot” Miguela de Cervantesa w reż. Jakuba Roszkowskiego w Teatrze Śląskim im. S. Wyspiańskiego w Katowicach. Pisze Marta Fox na swoim blogu.
Nie czytałam przed spektaklem zapowiedzi „Don Kichota”, ani informacji w programie teatralnym. Specjalnie. By mieć niespodziankę. Bardzo byłam ciekawa, co zaproponuje reżyser i autor adaptacji, Jakub Roszkowski. Po cichu liczyłam na coś klasycznego (bo ostatnio tęsknię za klasyką), ale mając w pamięci realizację „Potopu” tegoż reżysera, powinnam była spodziewać się wizji oryginalnej i jednocześnie bliskiej głównemu przesłaniu adaptowanego dzieła. I tak było tym razem.
Już w foyer widzowie otrzymali biały lekarski kitel, bo wszyscy na widowni stali się pacjentami albo studentami medycyny, odbywającymi praktykę w szpitalu. Przestrzeń teatralna była świeżo wybieloną, pachnącą farbą salą szpitalną. Na ścianie, na wprost łóżek wisiały ekrany telewizorów (scenografia: Mirek Kaczmarek).
Rolę Don Kichota (i starego ojca), umieszczonego na rehabilitacyjnym łóżku oddziału geriatrycznego, gra Grzegorz Przybył. Obok niego leży sąsiad (Marcin Gaweł), odgrywający też rolę Sancho Pansy, Małpy, Anioła i Kapelana.
W zamyśle reżysera Don Kichot był współczesnym emerytem (albo na odwrót). Mógł mieć lat osiemdziesiąt, czyli o połowę więcej niż bohater powieści. Dożył sędziwego wieku dzięki współczesnej medycynie. Współczesny Don Kichot może wieść samotne i niedołężne życie, bez celu i sensu, mieć dorosłe dzieci, które mają swoje obowiązki, problemy, pracę i nie chcą, czy nie potrafią zajmować się rodzicem, potrzebującym całodobowej opieki.
Refleksje na ten temat snuje lekarz (Wiesław Sławik), grający też rolę Mnicha / Karczmarza / Lustrzanego Rycerza / Diabła / Rycerza Słońce. Bardzo to smutna diagnoza czasów, w których już prawie nie istnieją wielopokoleniowe rodziny, żyjące wedle tradycyjnych wzorów i powielające skrypty zachowań, w których każdy członek rodzinnej społeczności miał swoje miejsce i niełatwo było się z niego wykluczyć. Nie istniał wówczas problem braku opieki, bo zawsze na miejscu był ktoś doglądający dziadka czy babci.
Dla reżysera stary Don Kichot stał się znakiem współczesności. Przez całe życie nie robił tego, na co miał ochotę i o czym marzył. Smutne jest to, że współczesny Don Kichot, by żyć po swojemu i realizować marzenia, musi doczekać emerytury. Niby nigdy nie jest za późno ani na miłość, ani na poszukiwanie wolności, ani szczęścia. Ale co, jeśli czas na emeryturze będzie tylko chorobą i niedołęstwem? A co jeśli emeryt zapomniał siebie i swoje marzenia, i pozostaje mu tylko nudny telewizor z programami, które go otumaniają?
Sceny z powolnego i nudnego życia szpitalnego zderzone zostały z fantasmagorycznymi przygodami Don Kichota, które dzieją się w jego głowie, bo wszystko się dzieje w głowie. To tam, w głowie, stojak na kroplówkę może zamienić się w miecz, wózek inwalidzki w konia. Świat wymyślony, polekowy skrzy się kolorem i kostiumami, jak z komedii dell`arte. Czy to personel szpitala, pacjent i córka Don Kichota urozmaicają mu życie, czy też on im, pozwalając podążyć za swoją wyobraźnią?
Przygody Don Kichota są jak z filmów Almodovara. Emocje sięgają zenitu, miłość i tolerancja są najważniejsze. W spektaklu gra kilku aktorów, więc stają się różnymi postaciami. Anna Kadulska jest pielęgniarką, rygorystycznie opiekującą się pacjentami, ale i zjawiskową Dulcyneą, także frywolną Madamme i Śmiercią. Marcin Gaweł pacjentem, Sancho Pansą, Małpą, Diabłem. Aleksandra Przybył córką starego ojca, drugim Sancho Pansą. Różne wcielenia pozwalają na to, by świetnie zaprezentować całą gamę aktorskich możliwości. Dzięki temu spektakl skrzy się od dynamicznych zwrotów akcji. Jest też klimatycznie rozśpiewany, a piosenka „Cucurrucucú paloma” w stylu huapango, w wykonaniu Anny Kadulskiej, dodaje nostalgicznego sensu.
Don Kichote na Scenie Kameralnej Teatru Śląskiego to spektakl, który zachowuje przesłanie Cervantesa, ale prezentuje go w wersji, która zapewne uwiedzie i młodych.