„Once” Endy Walsha w reż. Wojciecha Kępczyńskiego w Teatrze Muzycznym Roma w Warszawie. Pisze Joanna Janisz w Teatrze dla Wszystkich.
Kiedy myślę o Romie, widzę dużą scenę i widowiskowe „igrzyska teatralne”, uwielbiane przez tłumy przynajmniej od czasu amfiteatru Flawiuszów (Colosseum Roma). Nasza warszawska Roma oferuje nam także coś zupełnie innego – kameralną Scenę Novą. To tutaj przy irlandzkiej aurze ostatnich dni mogliśmy ponownie zobaczyć „Once” – musical z 2011 roku, w polskiej adaptacji od roku 2018, niezmiennie gromadzący pełną widownię. Czyli przenieść się na ulice Dublina, gdzie sklep muzyczny i Irish pub…
Once…? Czy once again? Jeden raz czy jeszcze raz, ponownie…? Napięcie pomiędzy powrotem do dawnej miłości a rozpoczęciem nowego rozdziału w życiu towarzyszy bohaterom przez cały delikatny, prostolinijny spektakl. Opowieść o emocjach osób po przejściach, stojących – jak sami o sobie mówią – „na rozdrożu”, balansujących na krawędzi bliskości – angażuje podobnie jak śpiewane przez nie piosenki. Tak jak w filmie Johna Carneya z 2007 roku, na podstawie którego powstało dzieło sceniczne.
Efekty specjalne? Zdecydowanie nie jest to rzecz, której szukamy na kameralnych widowiskach. A jednak i pod tym względem jesteśmy miło zaskoczeni. Dzięki obrotowej platformie Scena Nova przy najdelikatniejszych piosenkach wprawiana jest w ruch. Użycie telebimu potęguje trójwymiarowość. Ciepłe światło jest rozproszone, jakby miękkie.
W spektaklu pojawia się dużo srebra i szarości: pełni księżyca, pobliskiego oceanu, ulicy, domów. Wyraziste, żywe i pełne kolorów są za to dialogi. Mamy do czynienia z humorem postaci, poprzez który odbieramy Billa i Baruskę, choć doza samodystansu dotyczy tutaj każdego. Komizm słowny to z kolei zabawne przepychanki na polu muzycznym czy stereotypy dotyczące Irlandii, na przykład reakcja katolickiej większości na „wcielenie zła” – protestantów. W lekkość i humor wplata się wzruszenie. To pojawiające się uczucia bohaterów, trudne wybory i obecność kilkuletniej córeczki – Ivonki.
To właśnie dziewczynka tak bardzo uzmysławia fakt, że „Once” to opowieść o prawdziwym życiu, bez kreowania romantycznych uniesień na potrzeby spragnionych wrażeń widzów. Dwoje samotnych ludzi niespodziewanie łączy Dublin i miłość do muzyki. Czy ta opowieść zakończy się triumfalnym happy endem…? Jakie historie tego typu znamy ze swoich doświadczeń?
Dla miłośników teatru „z bliska” spektakl jest ucztą samą w sobie. Pozornie proste widowisko porywa obsadą i umiejętnościami aktorów. Odtwórcy głównych ról mają doskonały wokal, grają też na instrumentach. Magią Romy jest obstawianie ról wymiennie; każdy skład brzmi świeżo, a w subtelnych scenach półuśmiechów grają również walory osobowości. Ja obejrzałam z duetem Marta Masza Wągrocka i Mariusz Totoszko. Największe wrażenie zrobiły na mnie solowe kobiece piosenki (Wągrocka niczym Vanessa Carlton!) i sceny z orkiestrą. Wśród muzyków spotkałam między innymi Pawła Izdebskiego z Accantusa, Jacka Wąsowskiego z Elektrycznych Gitar, Kamilę Szalińską-Bałwas z kwartetu Obsession, Patryka Rogozińskiego… Profesjonalni muzycy, w większości multiinstrumentaliści, dają się poznać w odsłonie prowokacyjnej muzycznej zabawy czy może walki – o nagranie albumu z repertuarem miłosnych, napisanych przez życie piosenek.
W dobie randek internetowych, gonienia i odstawiania kolejnych króliczków, spektakl przypomina, że nadal pozostajemy ludźmi, dla których poczucie samotności i nawiązanie relacji są jeszcze ważniejsze niż próba zrobienia kariery. Temat miłości i seksualności został przefiltrowany muzycznie, ale w wielu scenach wychodzi na plan pierwszy. Nie tylko w lirycznych rozmowach dwojga, ale i dosadnych pouczeniach typu: „Następnym razem weź prysznic albo posłuchaj Josha Grobana!”. W dobie sztucznej inteligencji waga takich spraw nie maleje; coraz szybsze tempo życia tylko pogłębia uwierającą nas samotność, poczucie zagubienia, pragnienie zakotwiczenia w drugim człowieka. Tu, za tekstami piosenek, emocje „płyną powoli”. Widz ma czas, by się z nimi skonfrontować, zmierzyć, zaprzyjaźnić.
Warto docenić także zagadnienie wielokulturowości. W musicalu wybrzmiewa ono na nowo, inaczej niż w filmie, ponieważ obok kultury irlandzkiej i czeskiej pojawiają się językowe i interpretacyjne akcenty polskie. Czescy współlokatorzy głównej bohaterki śpiewają Ej, padá, padá rosička z takim samym temperamentem jak profesjonalne zespoły folklorystyczne. Pojawiają się też elementy ludowych opowieści: „Dawno, dawno temu był sobie maleńki człowieczek…”. To wszystko w realiach twardej współczesności, wśród „banksterów”…
Musical kryje w sobie jeszcze wiele niuansów, które trzeba odszukać osobiście. Dać się porwać piosenkom, którym na koniec towarzyszą owacje na stojąco… Wstąpić sobie na wieczór do przytulnej irlandzkiej piwniczki, w który przeobraża się Scena Nova. Delektować się… Tylko raz czy ponownie, z kolejną odsłoną obsady?