EN

12.01.2021, 18:12 Wersja do druku

Czekanie na burzę

Z JANUSZEM WOJCIECHOWSKIM, TANCERZEM, CHOREOGRAFEM, ROZMAWIA KATARZYNA KORCZAK

Alicja Boniuszko i Janusz Wojciechowski w balecie "Tytania i Osioł" / fot. Tadeusz Link (ze zbiorów Janusza Wojciechowskiego)

Często gości Pan w Gdańsku.

Przyjeżdżam co najmniej raz w roku, jak do domu, spotykam się z przyjaciółmi, teraz przez kilka dni mieszkam w pensjonacie u byłego tancerza tej sceny, Cezarego Morawskiego, w Maleninie. Rozmawiam z kierownictwem Opery Bałtyckiej, proponuję współpracę. W 2015 roku na 100-lecie urodzin prof. Janiny Jarzynówny-Sobczak, z tancerzami Bałtyckiego Teatru Tańca, przygotowałem rekonstrukcję duetu z baletu Tytania i Osioł, w którym w 1967 roku tańczyłem z Alicją Boniuszko, oddając hołd wybitnej choreografce. Trzem kolejnym dyrektorom proponowałem przygotowanie, z obecnymi tancerzami, fragmentu baletu Niobe, z rekonstrukcją choreografii Jarzynówny, bez odzewu, nie rezygnuję, będę próbował uzyskać zgodę.

Które miejsca w Operze Bałtyckiej wywołują w panu największe emocje?

Sala Baletowa, pozostała taka sama. Wchodzę i mam przed oczyma Janinę Jarzynówną-Sobczak, czuję jej absolutne ciepło przekazu, fantazję, wizje. Efekty, jakie osiągaliśmy, wynikały z faktu, że kochała balet i tancerzy, otwierała nas, była jak matka. Z Alicją Boniuszko pod jej kierunkiem przygotowywaliśmy Tytanię i Osła. Razem słuchaliśmy muzyki, czytała na głos libretto Agnieszki Osieckiej, wprowadzała w temat, mówiła, jak sobie wyobraża ruch. A my staliśmy przed lustrem i poruszaliśmy się, mówiła: „Zatrzymaj, dobre!”, albo: „Zmieńcie to!”, wspólnie tworzyliśmy choreografię.
Scena, też prawie niezmieniona, wywołuje we mnie niepokój, drżenie, bo przypominam sobie tremę przed każdym przedstawieniem, pojawia się łezka, wycieram oko.

Nie jest pan rodowitym gdańszczaninem.

Moi pradziadkowie i dziadkowie ze strony ojca mieszkali w okolicach Lwowa. Dziadek w okresie międzywojennym wyjechał do Hamburga, skąd zamierzał wyemigrować w celach zarobkowych do Ameryki. Poznał w Hamburgu babcię, również Polkę, tam się urodził mój ojciec. We troje przyjechali  do Katowic, prowadzili sklep spożywczy. Ojciec spotkał mamę, rodowitą katowiczankę, w 1942 roku się urodziłem, miałem trójkę rodzeństwa. Gdy zaczęła się wojna z bolszewikami, wcielili ojca do Wehrmachtu, pracował jako kierowca ciężarówki. Matka była zaradna, kochała dzieci, przetrwaliśmy. W 1945 roku ojciec do nas wrócił, przez Rumunię, jako polski partyzant.

Pana droga do zawodu tancerza?

Brat pradziadka, Stanisław Wojciechowski, był malarzem portrecistą. Ojciec grał na fortepianie. Cała nasza czwórka uczyła się gry na pianinie. Skończyłem podstawową szkołę muzyczną w Katowicach, mieszkałem wtedy u matki mojej matki, bo rodzice wyprowadzili się pod Bydgoszcz, pracowali w gospodarstwie owocowym dziadka ze strony ojca. Gdy przyjechałem na wakacje, mama zapytała: „Co zamierzasz robić?”. Odpowiedziałem: „Chcę mieć coś wspólnego ze sztuką.” Brat mamy znał dyrektorkę ówczesnej ogólnokształcącej szkoły muzycznej i baletowej w Bytomiu, zdałem egzamin do klasy fortepianu. Po korytarzach chodziły dziewczyny w okularach, ze skrzypcami, i dziewczyny w ślicznych spódniczkach, te mnie zachwyciły. Ktoś szepnął: „Balet.” Powiedziałem do nauczycielki: „Chcę do baletu.” Ona: „Przyjdź na lekcję, spróbujemy.” Sala olbrzymia, dużo młodzieży, ubrany byłem w kalesony i kapcie domowe, musiałem śmiesznie wyglądać. Usłyszałem: „Znajdź sobie miejsce.” Zobaczyłem przy drążku dziewczynę, trzymała nogę wysoko, stanąłem obok niej. I tak zaczęło się moje życie z baletem. Przypadek, nic nie wiedziałem wtedy o tej dziedzinie sztuki. Szło dobrze, po trzech latach mnie usunięto…

?

Lubiliśmy się z dziewczyną ze szkoły, przytulaliśmy się w internacie, nie było seksu, ale pedagodzy zachowanie uznali za niedopuszczalne i oboje trafiliśmy na bruk. Pojechałem do rodziców do gospodarstwa, archeolodzy prowadzili sezonowe badania, nocowali w willi dziadków, zatrudniłem się jako pomocnik. Pani archeolog: „Co robisz?” Mówię: „Nie wiem.” I zwierzyłem się z nieszczęścia. Ona: „Znam kogoś w szkole baletowej w Gdańsku”. Po wakacjach przyjęła mnie dyrektorka szkoły, to była prof. Janina Jarzynówna-Sobczak. Gdy wychodziłem z gabinetu, szepnęła: „Tylko zostaw te moje dziewczyny w spokoju!”

Z kim pan się uczył?

W mojej klasie byli Wojciech Rybak, Andrzej Bujak, Jerzy Sidorowicz, Bogdan Chojnacki. W trakcie nauki przeżyłem rozdarcie. Należałem do Gdańskiego Studia Piosenki Renaty Gleinert w Rudym Kocie, śpiewałem, akompaniując na gitarze, z Karin Stanek, Haliną Frąckowiak, Ryszardem Poznakowskim. Włodzimierz Nawotka, późniejszy dyrektor Opery Bałtyckiej, też z nami był. Wygrałem piosenkarski konkurs i zaproponowano mi tournee z Czerwono-Czarnymi po Polsce. Byłem na roku dyplomowym. Nie pojechałem. Jako jedyny dostałem dyplom z wyróżnieniem. W piosenkowanie nie wszedłem. Prof. Janina Jarzynówna-Sobczak prawie całą naszą klasę zatrudniła do baletu Opery Bałtyckiej. To było zaraz po premierze Cudownego mandaryna. Alicja Boniuszko już pracowała w zespole.

Alicja Boniuszko i Janusz Wojciechowski, lata 80. / fot. ze zbiorów prywatnych Janusza Wojciechowskiego

Współtworzył pan złoty okres Opery Bałtyckiej.

Od świata oddzielała nas żelazna kurtyna, pracowaliśmy bez wzorców, tak się działo we wszystkich dziedzinach sztuki, tamte czasy nie powrócą. Jarzynówna tworzyła z nami teatr baletu, określany po pewnym czasie jako teatr tańca, w tej dziedzinie była prekursorką w Polsce. W jej choreografii i reżyserii zrealizowaliśmy cudowne przedstawienia, tchnął z nich teatr! W Pancerniku Potiomkinie Juliusza Łuciuka, z librettem Aliny i Jerzego Afanasjewów, z Alicją Boniuszko, tańczyłem w roli Wakulińczuka, ona kreowała Dziewczynę, cierpiącą nad moimi zwłokami. Niezapomniana Gdańska Noc Henryka Jabłońskiego, według scenariusza Andrzeja Żurowskiego, w której z Jarzynówną, po raz pierwszy, współtworzyłem choreografię. I wieczór baletowy, złożony z Tytanii i Osła oraz Niobe. Arcydzieła absolutne!

Ostatnie dwa spektakle przetrwały na filmach, nakręconych w Łebie.

Rejestrację przedstawień zaproponowali redaktorzy audycji telewizji w Katowicach
 „Słuchamy i parzymy”, z którą często współpracowaliśmy. Jarzynówna była zachwycona, kochała morze. Musieliśmy zmienić kompozycje choreograficzne, w plenerze, na piasku tańczyliśmy zupełnie inaczej, niż na scenie. Jarzynówna wiele razy powtarzała, że to było jej największe osiągnięcie. Reżyserował Stefan Szlachtycz. Pierwsza część Niobe rozgrywała się przy pięknej pogodzie, w słońcu. Potem - czekaliśmy na burzę. Wreszcie niebo się ściemniło i w oparach mgły, sprawiającej wrażenie dymu, jak na wojnie, odchodziliśmy. Alicja Boniuszko pozostała samotna, ze starymi krzewami, które symbolizowały zamordowane dzieci. Zmęczenie, poparzone stopy, wszystko to nie miało znaczenia, byliśmy szczęśliwi. Kochaliśmy Jarzynównę, kochaliśmy to, co mogliśmy z nią robić.
Muszę pewien fakt przypomnieć. Był 28 stycznia 1975 roku, Jarzynówna obchodziła urodziny, miała próbę, zmęczona, szła do swojego pokoju, żeby na krótko się położyć. Przed drzwiami czekała na nią personalna z bukietem róż. Profesor: „Dlaczego te róże?” Ona: „To dla pani, wchodzi pani w wiek emerytalny”. Oburzona, czekała, że dyrektor przeprosi ją za nietakt. Nie usłyszała nic. Złożyła wypowiedzenie… Miała dopiero sześćdziesiąt lat, mogła tak wiele wspaniałych przedstawień jeszcze zrealizować!

W jakich okolicznościach opuścił pan Gdańsk, Polskę?

Zobaczyłem przedstawienie Polskiego Teatru Tańca Conrada Drzewieckiego, zachwyciłem się, zwolniłem z Opery Bałtyckiej i zatrudniłem w tym zespole. Drzewiecki miał intuicję, ale pokazywał tancerzowi dokładnie, jak ma wykonać każdy ruch. Po twórczych działaniach z Jarzynówną nie mogłem tego systemu pracy zaakceptować. Podczas tournee we Włoszech powiedziałem do dyrektora: „Odchodzę.” W drodze powrotnej w pociągu spotkałem przedstawiciela Pagartu, który wysłał mnie do baletu Opéra national du Rhin w Strasburgu. Źle czułem się w obcym kraju, z dala od rodziny, po roku wyjechałem do Dusseldorfu, gdzie mieszkał mój wujek, tańczyłem w balecie tamtejszej opery, sprowadziłem żonę, tancerkę, Beatę Kimic-Wojciechowską, z córką, Sylwią. Małżeństwo się rozpadło. Pracowałem w baletach w Hanowerze, Gelsenkirchen, w Mülheim, byłem dyrektorem baletu w Oberhausen. Przyjechała Alicja Boniuszko, nakręciłem z nią w starym garażu - mówiła, wykonała taniec łabędzia – krótki film dokumentalny Pożegnanie baleriny, za który dostałem nagrodę Filmprädikat, obraz wyświetlano w niemieckich kinach przed seansami filmowymi. Janina Jarzynówna-Sobczak zaprosiła mnie na zajęcia z filmem do Gdańskiej Szkoły Baletowej. Tańczyłem, ale tak wielkich ról, jak w Polsce, nie miałem. Pracowałem także w zespołach baletowych niemieckich jako reżyser. W 2002 roku z Dusseldorfu wyjechałem do Berlina, gdzie mieszkam do dziś. Pracowałem na stanowisku dyrektora artystycznego Rosyjskiego Teatru Kameralnego, wystawiliśmy Dziadka do orzechów w mojej reżyserii i choreografii. Po przejściu na emeryturę, na zlecenie miasta, prowadziłem Teater Kartell dla bezrobotnych artystów różnych dziedzin. Jestem nie tylko tancerzem i reżyserem, amatorsko maluję, występuję jako pianista w repertuarze jazzowym.

Jak postrzega pan ewolucję baletu w Polsce, Europie, na świecie?

Technika rozwija się niesamowicie dobrze, ale, moim zdaniem, obecnie szkoleni tancerze powinni występować raczej w cyrku, bo to, co robią, wiele wspólnego z teatrem nie ma. W cyrku ludzie zachwycają się, dziwią, że można coś takiego zrobić z korpusem. Technika, doprowadzana do coraz większej, nieprawdopodobnej wprost, perfekcji, nie pozwala na teatr. To są widowiska. Myśmy mieli technikę, Jarzynówna, Bejart opierali się na klasyce, którą uwspółcześniali, ale kładli nacisk na przekazywanie wrażliwości aktorskiej.
Mamy do czynienia z globalizacją, nie tylko w balecie, można w Internecie coś podpatrzeć, ulepszyć. Wszyscy się spieszą. Za mało czasu pozostaje na wejrzenie w głąb siebie i wyrażanie własnej indywidualności.

P.S.
Rozmowę przeprowadziłam 24 września 2020 roku w foyer Opery Bałtyckiej.


Tytuł oryginalny

Czekanie na burzę

Źródło:

Autograf 2020 nr 6