EN

28.01.2020, 14:36 Wersja do druku

Czechow wiecznie żywy

Po raz pierwszy w Polsce wydano wszystkie kanoniczne sztuki Antona Czechowa w jednym tłumaczeniu. W przekładzie Agnieszki Lubomiry Piotrowskiej bohaterowie rosyjskiego klasyka żyją tu i teraz.

Urodzony w 1860 r. rosyjski dramaturg i autor opowiadań (z zawodu lekarz), przeżył zaledwie 44 lata, ale jest do dziś jednym z najczęściej wystawianych autorów na świecie. Twórca „smutnych książek dla obdarzonych poczuciem humoru ludzi”, jak mówił o nim Vladimir Nabokov, w „Wiśniowym sadzie”, „Trzech siostrach” czy „Wujaszku Wani” uchwycił umieranie dawnych i rodzenie się nowych epok, a przede wszystkim, zagubienie człowieka próbującego balansować na krawędzi tych światów. Dla Rosjan jest wieszczem, a Amerykanie znają go chociażby z filmów Woody’ego Allena. A jak z ponadczasowym Czechowem, ponad 100 lat po jego śmierci, radzi sobie współczesny tłumacz? 

Po co tłumaczyć Czechowa na nowo, skoro w naszych teatrach gra się go w utrwalonych przekładach Iwaszkiewicza, Sandauera, Gałczyńskiej?

Po pierwsze, po to, żeby wydać antologię wszystkich „dużych” dramatów Czechowa, czego dotychczas w Polsce nigdy nie zrobiono. Niesamowite, ale nikt dotąd nie przetłumaczył np. pierwszej wersji „Iwanowa”, tej z dopiskiem „Komedia”. Tymczasem w Rosji wystawia się ją równorzędnie z wersją klasyczną. Po drugie, miałam już kilka dramatów przetłumaczonych dla teatrów. Zrobiłam „Mewę” 10 lat temu dla Agnieszki Glińskiej i Teatru Narodowego, potem przyszedł „Wiśniowy sad”, „Płatonow”. Stwierdziłam więc, że trzeba pójść na całość. I po dekadzie żmudnej pracy jestem pierwszą w Polsce tłumaczką, która przełożyła wszystkie podstawowe dramaty Antona Czechowa. Artur Sandauer przetłumaczył ich pięć, Natalia Gałczyńska – trzy, Adam Tarn bodajże dwa, Iwaszkiewicz – tylko jeden, „Wujaszka Wanię”, a ja – osiem (śmiech).

Nie do wiary, ale te klasyczne tłumaczenia, mają już 60 albo więcej lat.

Otóż to. Zaskakujące, jeśli wiemy, że dziś Piotr Kamiński na nowo tłumaczy Szekspira, chociaż wcześniej zrobił to już Barańczak, a jeszcze przed nim Paszkowski i inni, prawda? Nikt się nie dziwi, że kolejny tłumacz postanawia się z nim zmierzyć. Na całym świecie klasyków wciąż tłumaczy się na nowo, ponieważ zmienia się język, interpretacja dzieł, a tłumaczenie to przecież zawsze jakaś interpretacja tłumacza. 

Poza tym, język użyty do przekładu bardzo często starzeje się szybciej niż oryginał. Tak jest w przypadku Czechowa. Rosyjski w ciągu ostatnich 100 lat przeszedł inną ewolucję niż polszczyzna. Nie zmienił się aż tak bardzo. Oczywiście się rozwija, pewne słowa przechodzą do słownika archaizmów, ale w Rosji język z czasów Czechowa nadal brzmi naturalnie. Zależało mi na tym, żeby polski widz miał więc możliwość usłyszenia Czechowa tak, jak go dzisiaj słyszy rosyjski widz. Nie chciałam niczego uwspółcześniać na siłę, jedynie podejść jak najbliżej prawdy oryginału ze swoją współczesną wrażliwością.

Co zauważyłaś w Rosji, czego nie było w polskich adaptacjach?

Na pewno zauważyłam, że jeśli ktoś chce w Polsce przenieść Czechowa we współczesne realia, co robi dziś wielu reżyserów, to bardzo mocno przerabia tekst, uwspółcześnia język, ponieważ stare tłumaczenie już nie działa. Natomiast w Rosji swobodnie mogą żonglować epokami, nie przepisując nic w Czechowie. Bogomołow zrobił kiedyś „Mewę” przeniesioną do czasów odwilży chruszczowowskiej i nie tknął języka. W dowolnej epoce, w dowolnym kostiumie, brzmi on tam współcześnie. 

Zrozumiałam to, kiedy Agnieszki Glińska poprosiła mnie o pomoc przy „Płatonowie” w Teatrze Współczesnym. Utknęła z próbami, bo aktorom, szczególnie tym z młodszego pokolenia, dawne frazy w ogóle nie leżały. Agnieszka spytała, czy mogę przetłumaczyć go na nowo. Odmówiłam, było za mało czasu, ale „dotłumaczyłam” jej tzw. warianty, czyli fragmenty, które nie weszły do ostatecznej wersji. Bardzo się spodobały i w dużej części trafiły do monologów Płatonowa, którego grał Borys Szyc. Dlatego potem przy „Mewie” w Narodowym reżyserka od razu zaznaczyła, że chce mieć moje nowe tłumaczenie.

Wiem jednak, że niektórzy aktorzy, przywiązani do starych wersji, nie chcą mówić na scenie „twojego” Czechowa…

Moje przekłady to tylko jedna z propozycji. Tak, spotkałam się raz z aktorskim protestem. Ktoś przyzwyczajony do wyuczonych monologów kategorycznie odmówił przyswojenia nowego. Ale inni są otwarci, akceptują, wręcz doceniają zalety mojej wersji. Było mi bardzo miło, kiedy Jerzemu Treli, grającemu w telewizyjnej adaptacji „Trzech sióstr” w moim tłumaczeniu, nowa wersja językowa przypadła do gustu: „To jest to samo, ale opowiedziane zupełnie innymi słowami” – mówił.

Co było najtrudniejsze w tłumaczeniu tych dramatów?

Pierwsze zdanie w „Mewie”: „Czemu pani zawsze w czerni? – To żałoba po moim życiu”. Niby proste zdanko, a tyle nad nim siedziałam! Chciałam, żeby zabrzmiało naturalnie i oddało melodię tekstu rosyjskiego. Bardzo mi zależało na zwięzłości, której hołdował Czechow, zgodnie z jego powiedzeniem, że „zwięzłość jest siostrą talentu”.

To jest chyba też różnica w stosunku do poprzednich tłumaczeń. Tam jest potoczysta, literacka fraza, znacznie dłuższa niż w oryginale, a u ciebie język ma walor żywej rozmowy.

Bo tak jest u Czechowa! Pisał, że to są sztuki „mówione” i trzeba je usłyszeć ze sceny, żeby zrozumieć, o co w nich chodzi. Tworzył warianty tego samego dramatu: najpierw wysyłał je do teatrów, a potem, już w trakcie prób, coś w nich zmieniał. Także na prośbę aktorów. W tych sztukach jest cały system interpunkcji, nad którym toczyliśmy dyskusje w wydawnictwie. Czechow w kolejnej wersji w tym samym zdaniu wykrzyknik zastępował wielokropkiem, co nagle kompletnie zmieniało intencję wypowiedzi.

Kiedy czytam twojego „Płatonowa”, to te rozmowy z gośćmi na przyjęciach u generałowej Anny Wojnicew – przepychanki słowne, kłótnie, żarciki, zwierzenia – wszystko to naprawdę brzmi bardzo współcześnie i znajomo. Jakbym słyszała dyskusje znajomych na tarasie mojej warmińskiej działki albo dialogi bywalców kawiarni na warszawskim Zbawiksie.

Dokładnie! Dlatego Czechow jest nieśmiertelny. Podczas 10 lat życia z nim, odkryłam, że człowiek się w ogóle od jego czasów nie zmienił. Ciągle mówimy to samo, w tym samych sytuacjach, tak jak ci ludzie 100 lat temu. On był niezwykle uważnym obserwatorem i nasłuchiwał, co się wokół dzieje, a potem przenosił to do sztuki. Są tam obrazy jego rodziny, przyjaciół, bliskich kobiet. A romansów miał wiele, jego bracia również. Fascynująca jest biografia samego Czechowa, który praktycznie całe życie utrzymywał ze swojej praktyki lekarskiej i literatury rodziców oraz rodzeństwo. Miał utalentowanego malarsko brata alkoholika, którego wspierał, inny z braci spłodził sporo nieślubnych dzieci, które porzucał, a Anton próbował jakoś naprawić te krzywdy, choć sam święty nie był. Swoje życie towarzyskie i uczuciowe sportretował w tych dramatach. Dworkowa sceneria jest właściwie ta sama, a charakterystyczne typy ludzkie, które są we wczesnym „Płatonowie”, pojawiają się w kolejnych sztukach. Choć często to już dojrzalsi ludzie.  Iwanow, to taki Płatonow, tylko koło 40-tki, z głęboką depresją, bez nadziei na drugą szansę. „Iwanow” zresztą ma sporo interpretacji napisanych przez psychiatrów klinicznych, analizujących jego zachowanie, jako klasyczne symptomy depresji, choroby naszych czasów.

Czechow opowiada też o wiecznym niespełnieniu. O tym, że rzeczywistość nie dorasta do naszych wyobrażeń. Nawet dowcipna i pragmatyczna Anna Wojnicew cierpi.

Anna też jest niespełniona. Niesamowity jest jej monolog, kiedy przychodzi do Płatonowa, siedzą na podłodze, piją z gwinta wino, a ona opowiada mu o tym, że nie ma dzieci, pracy, rodziny, że czuje się niepotrzebna i żongluje tylko długami po mężu, by ocalić resztki niezależności… To samo pojawia się w „Trzech siostrach”, gdzie mamy kobiety, które czują się całkowicie zbędne, niezrealizowane, mimo że są wykształcone, znają po trzy języki, mają szerokie horyzonty… Zauważ, że wszystkie te wspaniałe kobiece postacie u Czechowa są w nieszczęśliwych związkach. Jedna z sióstr tęskni za miłością i mówi: „Ach, gdybym miała męża, to bym go kochała”, inna, jedyna, która ma męża, nie kocha go, patrzeć na niego nie może. W „Mewie” Masza kocha się w Konstantinie, ale nie może z nim być, bo on kocha kogoś innego, więc ona wychodzi za Miedwiedienkę. I go unieszczęśliwia, ponieważ nim pomiata, a on jest porządnym człowiekiem, który się stara, z troską zajmuje się dzieckiem. Czechowowskie kobiety, nawet jeśli mają dzieci, to w macierzyństwie także szczęścia nie znajdują.

Dał im niezależność myślenia, siłę osobowości, ale bezwględnie obnażał słabości swych bohaterek.

Tak je widział, ale podobnie bezkompromisowo patrzył na mężczyzn. Z tego, co czytałam w jego listach i wspomnieniach, on się panicznie bał małżeństwa, bliskości. Był uczuciowym lawirantem, znanym z tego, że jak tylko kobieta się angażuje, to on szybko znika, nie chce uwiązania. Pisał do przyjaciół, że żeni się z aktorką Olgą Knipper, bo ona mieszka w innym mieście, a on w innym, więc jest szansa na udany związek. Dużo podróżował i z tych podróży słał do przyjaciół opowieści w stylu „najlepsze fellatio robią Japonki”. Opisywał dokładnie swoje życie erotyczne, używał też bez oporów wulgaryzmów. Niektóre listy nadal są utajnione w archiwach rosyjskich, także ze względu na „pornograficzny” wymiar owych wynurzeń. Tak, on ma w sobie sprzeczność, która jest obecna w jego twórczości i życiu. Z jednej strony był naprawdę oddany, pomocny przyjaciołom, rodzinie, ludziom, których leczył, a jednocześnie miał swój narowisty temperament.

Chyba ważne jest uzmysłowić sobie, że zmarł w wieku zaledwie 44 lat.

Miał lekko siwiejącą bródkę, do tego binokle i laskę, bo pod koniec życia gruźlica zrujnowała mu zdrowie, więc patrzymy na niego jak na starszego pana. A te wszystkie sztuki pisał młody, względnie, w sile wieku, człowiek. „Płatonowa” stworzył jako 18-latek. Dlatego te postaci są tak żywe, szarpane namiętnościami. Gonią za czymś, miotają się, próbują na nowo wymyślić sobie życie. To nie wspomnienia starca, ale żywy obraz współczesnych mu ludzi, którzy do dziś są tacy sami, dlatego my widzimy w nich siebie.

Rosjanie patrzą na Czechowa inaczej?

Rosjanie go uwielbiają. Nieustannie wystawiają Czechowa, chodzą na Czechowa, mówią Czechowem. Nie szkodzi, że w jednym mieście dwa teatry grają tę samą sztukę, widzów nie zabraknie, będą szli na oba spektakle, potem dyskutowali i porównywali. W tym samym czasie Konstantin Bogomołow w MChaT-cie wystawił swoją wersję „Mewy”, a w LENKOMIE Jurij Butusow – swoją, wspaniałą pięciogodzinną „Mewę”. Jednym z moich ulubionych czechowowskich przedstawień jest „Wiśniowy sad” Nikołaja Kolady. Spektakl o tym, że ten mityczny sad nie został wyrąbany, tylko przepity. Kwitnący sad wiśniowy zbudowano z ogromnej ilości gałązek, na które powtykane są białe plastikowe kubeczki. To widok charakterystyczny dla rosyjskiej prowincji, gdzie ludzie spotykają się na skwerze, rozpijają wódkę z kubków i wieszają je na drzewach dla innych. I nagle, na scenie, biały sad z tysiąca kubeczków staje się wielką metaforą tego świata. Wyraziste rosyjskie interpretacje wpłynęły na moje tłumaczenie. Jeśli spektakl Kolady obejrzałam kilkanaście razy, to pracując nad tekstem, siłą rzeczy słyszę jego aktorów, pamiętam melodię zdań i staram się ją oddać w przekładzie.

Ile czasu spędzasz w ciągu roku w Rosji? Czasem mam wrażenie, że jesteś w ciągłej podróży – od Moskwy po Krasnojarsk. U nas ciepło, a ty pokazujesz na swoim profilu oszronione rzęsy i głowę w futrzanej czapce.

Mój umysł podzielony jest „po równo”, do kawy porannej czytam prasę polską i rosyjską, śledzę wydarzenia kulturalne i polityczne zarówno w Polsce, jak i Rosji. Natomiast jeżdżę tam głównie na festiwale teatralne, premiery, biorę udział w debatach. Odwiedzam targi książki, bo tłumaczę również literaturę piękną, m.in. Władimira Sorokina, i jestem jurorką w niezależnym konkursie literackim „NOS”. Ponieważ Sorokin jest tam gwiazdą nr 1, więc Rosjanie doceniają moją pracę, rozumieją też, co to znaczy tłumaczyć Czechowa na inny język. Pierwszego wywiadu na temat antologii udzieliłam właśnie w Rosji.

Mam wrażenie, że w Rosji teatr jest ważniejszy niż u nas.

Rzeczywiście, tam wypada chodzić do teatru, to jest wręcz snobowanie się na teatr. Słuchacz „disco russo” będzie przy piwie opowiadał z dumą, że żona go wyciągnęła na sztukę! To dla niego nie powód do wstydu, ale coś nobilitującego. Oczywiście taki człowiek nie pójdzie na Bogomołowa czy Sieriebiennikowa, ale nawet teatry na poły komercyjne też pokazują klasykę. Człowiek, który chce się rozerwać wieczorem, idzie więc na Gogola, Czechowa. A że Rosjanie to naród logocentryczny, słuchają uważnie tego, co aktorzy mówią. Publiczność przerywa brawami scenę, bo usłyszała ciekawą, ważną frazę. Do tego kochają aktorów. I pięć lat od premiery nadal przychodzą z naręczami kwiatów i czekoladek dla twórców. W 2018 r. w teatrach rosyjskich było 40 mln widzów, czyli więcej, niż jest mieszkańców Polski. Jedna trzecia kraju poszła do teatru! To tak, jakby w Polsce rocznie teatry odwiedziło 12 mln obywateli. Teatr to dla Rosjan przede wszystkim spotkanie z żywym człowiekiem, który cię nie okłamie. W telewizji i radiu – kłamią, w teatrze masz prawdziwą rozmowę.

„Dramaty” Anton Czechow, przełożyła Agnieszka Lubomira Piotrowska, wyd. Officyna 2019

Tytuł oryginalny

Czechow wiecznie żywy

Źródło:

Vogue online

Autor:

Anna Sańczuk

Data publikacji oryginału:

28.01.2020