Emose Katarzyna Uhunmwangho to znakomita aktorka wrocławskiego Teatru Muzycznego Capitol. Rola Frank w „Złotych płytach" przyniosła jej niedawno Arlekina, nagrodę teatralną miasta Wrocławia, a wcześniej prestiżowe wyróżnienie na międzynarodowym festiwalu Boska Komedia. Ona sama przyznaje, że ma teraz dobry czas. Z gwiazdą Capitolu rozmawiała Mariola Szczyrba.
Mariola Szczyrba: James Brown śpiewał: „I feel good”. A jak Ty się czujesz?
Emose Katarzyna Uhunmwangho: Bardzo dobrze. Tak jak James. (śmiech) Jestem w dobrym momencie swojego życia.
Piję oczywiście do świetnego singla „James Brown” w Twoim wykonaniu pod szyldem Lady Em, którego można posłuchać na Spotify. Opowiedz coś więcej o tym projekcie?
To fantastyczny projekt, który przygotowuję razem z braćmi Bryndalami. Od dziecka byłam fanką Atrakcyjnego Kazimierza (Jacek Bryndal – red.). Uwielbiałam jego piosenki. Bracia stworzyli tandem. Rafał pisał teksty, które były niezwykle zabawne, trafiały w moje poczucie humoru. Ta lekkość wypowiedzi kojarzyła mi się z takim współczesnym Kabaretem Starszych Panów, który poruszał różne tematy, ale nigdy to nie było nachalne i natarczywe, tylko z przymrużeniem oka.
No i te rytmy, ten funk z utworu „James Brown” bardzo do Ciebie pasują.
Bryndalowie są rozkochani w dobrej muzyce, Rafał prowadzi wspaniałą audycję w radiu, Jacek cały czas koncertuje z Kobranocką. Kiedy zaprosili mnie do tego projektu, z radością się zgodziłam. Uwielbiam taki rodzaj muzycznych eksperymentów, zabawy.
Kiedy w takim razie premiera całości projektu Lady Em?
Jeszcze nie wiemy. Nie spieszymy się. Skupiamy się na samym akcie twórczym, celebrujemy go.
Wróćmy jeszcze na chwilę do tego „I feel good”. Czytając Twoje wpisy w social mediach często przewija się słowo „wdzięczność”.
Uważam, że wdzięczność jest wspaniałym napędem do życia, powoduje, że cieszymy się z każdego momentu. Nie czekamy na nie wiadomo jakie fajerwerki.
Dziś cieszysz się chwilą. Zawsze tak miałaś?
Nie. Kiedyś było inaczej. Miałam poczucie, że wszyscy muszą mnie lubić. Dziś wiem, że nie muszą. Niezwykle cenię sobie każdą chwilę, nawet jak jestem zmęczona. Wiem, że na niektóre rzeczy po prostu nie mam wpływu. Jestem odpowiedzialna za to, żeby być w miarę dobrym człowiekiem, żeby szanować innych. A czy ktoś mnie ukocha? Mnie jako mnie? Na to już nie mam wpływu.
Na szczęście czuję, że wszyscy ludzie, którzy są mi bliscy i których uwielbiam, lubią mnie zawsze i wszędzie, taką, jaka jestem. Dlatego z czystym sumieniem mogę powtórzyć: „I feel good”.
Pod koniec ubiegłego roku otrzymałaś prestiżową nagrodę aktorską na Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym Boska Komedia za rolę w „Złotych płytach” Capitolu. „Za nieprawdopodobne możliwości wokalne i wyczucie komediowego żywiołu…” – jak uzasadniło jury. Lepiej bym tego nie ujęła.
Nie spodziewałam się, że mogę dostać taką nagrodę. Że ktoś to zauważy. To zresztą nagroda dla całej naszej ekipy „Złotych płyt”, bo bez dobrego partnera na scenie to się można tylko… podrapać. Nic nie zdziałamy.
Napisałaś potem w sieci: „Jestem prosta dziewczyna z Koszalina i w głowie mi się nigdy nie mieściły takie rzeczy…”. Skąd u Ciebie taka skromność?
Chyba z takiego racjonalnego podejścia. Nie traktuję siebie jako jakiejś gwiazdy, której wszystko się należy. Lubię mieć uziemienie i kontakt z rzeczywistością. Jakbym umieściła siebie na tym gwiezdnym niebie, to nie wiem, czy bym była taka szczęśliwa, jak jestem. Wydaje mi się, że bycie gwiazdą wiąże się z całą masą rozczarowań.
W takim razie jako „dziewczyna z Wałbrzycha” zapytam, czy Ty - jako „dziewczyna z Koszalina” – miałaś kompleks tego mniejszego miasta? Szczególnie w tym artystycznym, wielkim świecie.
Nie, wręcz przeciwnie. Uwielbiam ludzi z mniejszych miejscowości, uwielbiam grać dla nich koncerty i spektakle.
A co dał Ci Koszalin? Jak wyglądało twoje dzieciństwo?
Koszalin dał mi na pewno... siłę i nauczył mnie, że przeciwności losu są wspaniałym napędem i piękną lekcją. Od nas zależy, jak ją wykorzystamy. W dzieciństwie zdarzały się różne niefajne sytuacje związane z moją innością, ale to było, a ja mam wpływ na chwilę obecną.
Mówiłaś w jakimś wywiadzie, że często musiałaś się z tego powodu bić.
Dziś już nie chcę do tego wracać. To minęło. Wiem, że oczywiście wszystko gdzieś w nas zostaje, ale takie międlenie tych złych rzeczy z przeszłości do niczego nie prowadzi. Gdybym taplała się w tej złej przeszłości, nie byłabym tu, gdzie jestem.
Wzięłam z Koszalina tyle, ile mogłam. To miasto nauczyło mnie, by czerpać z życia to, co najlepsze i zapominać o tym, co okropne. Dziś jestem wdzięczna za ten Koszalin. Bo dał mi wrażliwość, bo zdarzyło się tam dużo pięknych rzeczy i przyjaźni. Bo wciąż mieszka tam moja ukochana mama.
Kto w takim razie dał Ci taką siłę?
Moja cudowna mama, która zawsze bardzo mnie kochała i kocha. Mój tata jest Nigeryjczykiem, nie uczestniczył w moim życiu na co dzień. Chociaż i tak jestem mu wdzięczna, bo dzięki niemu jestem i przyszłam na świat dzięki wielkiej miłości i przyjaźni, jaka łączyła i łączy moich rodziców, mimo rozstania.
Po kim odziedziczyłaś talent do aktorstwa i śpiewania?
Moi rodzice są bardzo muzykalni, mimo że są inżynierami. Moja mama nigdy do niczego mnie nie pchała. Nie mówiła, że muszę w życiu osiągnąć coś niebywałego. Zawsze była wobec mnie bardzo czuła. Zero presji. „Jak nie chcesz czegoś robić, to nie rób” – mówiła. Sama od dziecka chciałam śpiewać. Potrzebowałam tego jak powietrza. Byłam tak namolna, że trudno było nie zauważyć. (śmiech) Jeździłam na różne konkursy. Zdobywałam jakieś nagrody.
Scena Cię nie stresowała?
Nie, cieszyłam się, że mogę sobie pośpiewać. Robić to, co kocham i co daje mi poczucie bezpieczeństwa. Śpiew od zawsze był i jest możliwością energetycznego uwolnienia i opowiedzenia historii, odważnie i głośno… Zawsze najważniejsza jest opowieść i chęć jej przekazania.
W 2009 roku, jeszcze jako studentka Wydziału Wokalno-Aktorskiego Akademii Muzycznej w Łodzi, przyjechałaś do Wrocławia na casting do musicalu „Hair” na zaproszenie Cezarego Studniaka. I już zostałaś. Jak wspominasz te początki?
Pamiętam, że moi przyjaciele ze studiów żartowali: „Jedź! Szukają Afroamerykanów”. Przyjechałam do Wrocławia z moją nieżyjącą już ciocią – wspaniałą osobą, która bardzo trzymała za mnie kciuki. Pamiętam, że na castingu był Konrad Imiela, Cezik (Cezary Studniak – red.), Madzia Śniadecka…
Byłam dość drobna, ubrana na czarno, nie tak jak dzisiaj. No i od razu bardzo dobrze się tu poczułam. W tym teatrze, z tymi wspaniałymi ludźmi. Z Justynką Szafran dzielę garderobę, smutki, radości, sukcesy, mamy piękną przyjaźń. Zresztą cały zespół to wspaniała, utalentowana, życzliwa ekipa.
We Wrocławiu poznałaś też swojego przyszłego męża?
Tak, prawie na samym początku. Zobaczył mnie w musicalu „Hair” i podobno stwierdził: „Ładna, podoba mi się. Chociaż te rajtuzy tak jej wiszą w kolankach”. (śmiech)
A sam Wrocław też od razu polubiłaś?
Tak. Wrocław jest piękny. Lubię go za ludzi, klimat, za otwartość. Jestem do tego miasta przywiązana.
Ulubione miejsca?
Wczoraj byliśmy na przykład z rodziną w Rynku, tak po prostu, bo lubimy sobie pospacerować. Lubimy park Grabiszyński, bo mieszkamy blisko. Lubimy chodzić po tamtejszym cmentarzu, który jest magicznym, bardzo baśniowym miejscem. Lubimy też nasz cudowny ogród. Pełen ciszy i spokoju.
Lubisz ciszę?
Bardzo. To piękna muzyka.
Domyślam się, że show-biznes, w którym walczy się o role, rywalizuje, przepycha łokciami, to zupełnie nie Twój świat?
Na szczęście nigdy nie musiałam w czymś takim uczestniczyć. Nie wyobrażam sobie sytuacji, że przepycham się łokciami z moimi koleżankami z teatru, które podziwiam i szanuję. Jestem zadowolona z ról, które gram. I nie zawsze muszą to być role pierwszoplanowe. Czasem to tylko taki wyrazisty punkt w całości. Dla mnie każda rola jest ważna, każde artystyczne życie.
Często mówisz o swoich rolach jak o dzieciach.
Tak, bo rola to jest człowiek, po prostu. Im więcej włożymy w to serca, tym ta postać jest dla nas ważniejsza. Bardziej złożona, ciekawa.
A która rola była dla Ciebie naprawdę trudna? Pytam o Twój artystyczny Everest?
Chyba monolog w „Po burzy” Szekspira w reż. Agaty Dudy-Gracz w Capitolu. Ale takim przełomem w moim życiu w ogóle było dla mnie pozwolenie sobie na błędy, również na scenie. Kiedy zdałam sobie sprawę, że nie wszystko musi być idealne. Bo człowiek z krwi i kości jest zawsze bardziej ciekawy niż jakiś robot.
A jest jakaś rola, na którą czekasz? Ja bym Cię chciała zobaczyć np. w recitalu o Billie Holiday. Miałam nawet pomysł, żeby napisać w tej sprawie do Konrada Imieli.
Nigdy nie czekałam na role. Nowe propozycje to są zawsze niespodzianki od losu. Wspaniale, jeśli reżyser widzi w nas coś innego niż my sami. Daje wyzwania. Bo w tym całym naszym pięknie jesteśmy ograniczeni jakimś wyobrażeniem o sobie. A z oczekiwaniami to jest jak ze spełnianiem erotycznych fantazji. Przeważnie wychodzi kiepsko. Wyobraźnia szaleje, a praktyka…
Różnie z tym bywa (śmiech). Wracając do ról, mam wrażenie, że Ty lubisz wyzwania na scenie. Masz na swoim koncie wiele odważnych, bardzo różnych kreacji.
To jest świetne, że reżyser przychodzi do ciebie z pomysłem i bum, walnie coś takiego, że człowiek nie wie, co z tym zrobić. A potem okazuje się, że to jest ciekawe. Że można się tą rolą - a właściwie życiem – zajadać, bawić.
A pojawił się na Twojej drodze taki reżyser lub reżyserka, którzy mieli na Ciebie szczególny wpływ? Zostawili wyraźny ślad.
Agata Duda-Gracz. Spotkałyśmy się dawno temu. Agatka jest niesamowitą reżyserką. I ta jej skrupulatność, pasja, to budowanie postaci, te listy, które ona pisze do każdego bohatera, choćby miała w obsadzie 80 osób… Intensywność pracy z Agatą, czasem ekstremalne zadania, które stawia przed aktorem, to dla mnie zaszczyt i przyjemność.
Ona pokochała mnie na scenie. „Dasz radę! Zrobisz to!” – mówiła. I miała rację. Agata jest też pięknym człowiekiem, bardzo się lubimy i przyjaźnimy.
Zaczęłyśmy naszą rozmowę od nowego projektu - Lady Em. Ale występujesz też ze Skrzypotrąbami.
Mam we Wrocławiu swoją ukochaną drużynę – Skrzypotrąby. Szczególnie trzon grupy - Beatka i Dariusz Wołczyk są mi bardzo bliscy i są ogromnym wsparciem, zawsze i wszędzie. Wspólnie gramy, rozmawiamy o muzyce, wzruszamy się. To jedyny taki kwartet w Polsce. Skrzypce Stroha, czyli skrzypotrąby, na których tutaj wywijają, to jest coś wyjątkowego.
Zaprojektowałaś dla nich piękną okładkę płyty. Jakbyś nie została aktorką i wokalistką, to byś rysowała albo malowała?
Kto wie… Bardzo to lubię. Ale może zajęłabym się na przykład scenografią i kostiumami. To jest bardzo ciekawy świat.
Powiedziałaś w jednym z wywiadów, że blisko Ci dziś do korzeni. Co miałaś na myśli?
Korzenie ludzkości. Bardzo lubię muzykę etniczną, bo jest naturalna, prosta. Tak śpiewało się kiedyś przy ogniskach i opowiadało historie na całym świecie. Ten przekaz jest zawsze po coś. Melodie się od siebie różnią, ale samo wydobycie dźwięku, takiego prostego, silnego, który płynie prosto z trzewi, jest bardzo podobne. Niesamowite, że muzyka tak łączy ludzi. Bo każdy z nas może i potrafi śpiewać.
Ja nie, chociaż bardzo lubię. (śmiech)
Uwierz, że ty też. Mój mąż na przykład śpiewa głośno, bardzo dziwnie, ale ja to uwielbiam. Śpiewajmy, to jest piękne!