Zmarła Ewa Demarczyk. Ostatni raz wystąpiła w grudniu 1999 r. w Poznaniu, od tamtej pory stopniowo wycofywała się z życia publicznego.
Zjawiskowa, charyzmatyczna, wybitna, tajemnicza. Jedyna.
Inni nagrywają dziesiątki płyt i setki piosenek, ona płyty tylko dwie, utworów kilkanaście. Zaśpiewanych genialnie, zinterpretowanych w oryginalny sposób, absolutnie nie podrobienia. Wszystkie należą do kanonu polskiej piosenki. Stała się ikoną, stworzyła swój wizerunek, który zapadł w pamięć i stał się wieczny: czarne włosy, oczy pociągnięte czarną długą kreską, blada twarz, czarna sukienka. Na scenie żadnych fajerwerków, tylko punktowy reflektor, i te oczy bez jednego mrugnięcia wpatrzone w światło. No i głos, z taką ekspresją nie śpiewał nikt. Głos był naturalny, „biały", nieszkolony, czasami „na krzyku", emocjonalny. Dykcja doskonała. Nad publicznością miała władzę całkowitą. Porównywano ją do Edith Piaf, ale ja uważam, że była naszą Niną Simone. Śpiewała z samego wnętrza, na tysiąc procent, zdarzało się, że w garderobie po koncercie mdlała. Jej interpretacje pozostają z nami na zawsze: Karuzela z madonnami, Czarne anioły, Tomaszów, Taki pejzaż.