„Dziewczyna w ogniu” Andrzeja Błażewicza w reż. Roksany Miner w Teatrze Groteska w Krakowie. Pisze Piotr Gaszczyński w Teatrze Dla Wszystkich.
Nigdy nie byłem rudą czternastolatką. Jednak z perspektywy kogoś, kto wiele lat temu (2001!) był blond czternastolatkiem mogę przyznać, że jest to wiek niezwykły. Podążając za stwierdzeniem Martyny (Jagoda Jasnowska), głównej bohaterki Dziewczyny w ogniu, można przyznać, że okres dojrzewania to jedyne w swoim rodzaju limbo – otchłań zawieszona między dzieciństwem a dorosłością, autorytetem rodziców a wpływem znajomych, przyjaźnią a pierwszą miłością itd. Mówiąc w skrócie: po prostu przerąbane: społecznie i emocjonalnie.
Drzewiej, my milenialsi, mieliśmy mniej więcej na przełomie podstawówki i gimnazjum (droga młodzieży onegdaj istniał taki twór) zwrot jak „czacha dymi”. To stan, kiedy mamy już wszystkiego serdecznie dość, a zwłaszcza wszystkich cudownych, dobrych rad ludzi starszych od nas wiekiem i doświadczeniem. W Grotesce czacha dymi i to dosłownie! Za każdym razem, kiedy Martyna się irytuje, z włosów dziewczyny zaczyna się kopcić i kopcenie to wygląda przecudnie. W dzień swoich urodzin jej pokryty plakatami (Billie Eillish, nie Backstreet Boys) pokój zamienia się w magiczny, tajemniczy las. W tym momencie zaczyna się przypowieść o dojrzewaniu.
Dziewczyna w trakcie onirycznej podróży spotyka na swojej drodze całą plejadę osobliwych postaci. Wróżka (Zbigniew Kozłowski) z właściwą dla swego gatunku gracją próbuje wepchnąć Martynę w baśniowy konwenans, proponując jej księcia z bajki. Dystyngowany Filantrop (Katarzyna Kopczyk), z ustami pełnymi frazesów, zasypuje biedaczkę licznymi truizmami. Awangarda Protestu (Diana Jędrzejewska-Szumska) buntuje się dla samego buntu, a Strażak (Jan Dusza) za punkt honoru przyjął sobie ugaszenie każdej niekontrolowanej emocji, jaka pojawi się w ciele i umyśle Martyny. Relacje każdej z postaci z główną bohaterką obfitują w liczne komediowe wątki (słowne i sytuacyjne), co pozwala z większym dystansem a także empatią spojrzeć na rozterki nastolatki – a tych ma niemało. Zagubiona w meandrach własnej tożsamości i cielesności (które, jak sama przyznaje, zmieniają się i są dla niej czymś nowym, jeszcze nieokiełznanym) zaczyna odkrywać w sobie uczucia i stany, o których istnieniu nie miała wcześniej pojęcia.
Spotkanie Martyny z czterema jeźdźcami dojrzewania (Wróżka/dzieciństwo – Filantrop/dorosłość – Awangarda Protestu/bunt – Strażak/racjonalizm), a przede wszystkim nieposłuchanie żadnego z nich i poszukiwanie własnej drogi, musiało poskutkować apokaliptycznym starciem Dobrego ze Złym. Krucjatę przeciw opętanej demonem indywidualizmu prowadzi Ksiądz (Paweł Kuźma). Szybko jednak okazuje się, że to nie z niewiastą jest problem, a z całą resztą, która chciałaby ulepić dziewczynę na swoją modłę. Ksiądz staje zatem nie przeciw, a w obronie dziewczyny, co rzuca światło nadziei na tę, jak mówi sam bohater w sutannie, instytucję mającą ostatnio kłopoty z PR. Jak to się wszystko kończy? Qui pro quo? Tego nie warto zdradzać, by nie popsuć sobie zabawy.
Dziewczyna w ogniu w bardzo ciekawy sposób łączy w sobie humor z mądrością rozumianą jako brak nachalności w kwestii mówienia o tym, co nastolatek powinien czuć i jak się zachowywać. Zrozumienie tego, że ma się prawo do bycia nierozumianym, to wydaje się być kluczem do spektaklu Roksany Miner. Nie udałoby się to, gdyby nie główna rola Jagody Jasnowskiej – jej Martyna umiejętnie balansowała między typowymi, nastoletnimi rozterkami, a głębszą, pełną emocji refleksją młodej kobiety.
Dobrze, że powstają przedstawienia (choć jest ich o wiele, wiele za mało) adresowane do tych tkwiących w limbo. Oni też zasługują na kawałek teatru o nich i dla nich. Na ten moment, na pewno znajdą go w krakowskiej Grotesce.