„Crescendo” Wojciecha Kuczmy w reż. Tomasza Mana w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Pisze Adam Zawadzki.
„Crescendo” w reżyserii Tomasza Mana, na podstawie tekstu Wojciecha Kuczmy, to spektakl, który choć trwa zaledwie 75 minut, pozostawia widza zaskakująco długo w stanie refleksji – i to nie tylko na temat tego, kto ukradł cenny naszyjnik. Premiera miała miejsce 13 czerwca 2025 roku na Scenie Kameralnej Teatru Polskiego we Wrocławiu i od samego początku było jasne, że nie jest to typowa komedia kryminalna. To spektakl o teatrze, który mówi o sobie samym, momentami z czułością, częściej jednak z ironią i sarkazmem.
Fabuła jest prosta i z założenia absurdalna: w zakurzonym, zapomnianym teatrze ginie kosztowny rekwizyt, co zbiega się niefortunnie z wizytą wiceminister kultury i całkowitą klapą konferencji prasowej, na którą nie przychodzi ani jeden dziennikarz. Dyrektor teatru, Cezary Matacz (w znakomitym wykonaniu Marcina Piejasia), staje przed sytuacją bez wyjścia. Z pomocą – lub wręcz przeciwnie – przychodzą mu pracownicy teatru, inspektor policji i urzędniczka, których działania pogłębiają chaos zamiast go rozwiązać. Brzmi jak kryminał, ale w rzeczywistości to bardzo aktualna opowieść o instytucji, która balansuje na granicy sztuki, absurdu i urzędniczej farsy.
Najmocniejszą stroną „Crescendo” jest jego samoświadomość – to spektakl, który nie udaje, że teatr to świątynia sztuki. Pokazuje go takim, jakim bywa naprawdę: miejscem zmęczonym, często niedofinansowanym, wewnętrznie podzielonym, w którym artyści walczą nie tylko o sens swojej pracy, ale i o przetrwanie. Całość utrzymana jest w lekkiej, niemal farsowej formie, ale to właśnie w tym lekko przyciemnionym śmiechu kryje się największa siła spektaklu – śmiech przez zaciśnięte zęby.
Reżyser Tomasz Man postawił na minimalizm scenograficzny (Anetta Piekarska-Man) – niewiele dekoracji, kostiumy utrzymane w duchu współczesności, sceniczna przestrzeń, która nie rozprasza, a raczej skupia uwagę widza na aktorach i ich relacjach. Taki zabieg podkreśla atmosferę „wewnętrzności” teatru – jesteśmy jakby za kulisami, podglądamy rzeczywistość zza kulis, bez zbędnych ozdobników.
Muzyka, opracowana również przez reżysera, to dwa świetnie wplecione momenty wokalne, które dodają całości klimatu – piosenki, z tego co pamiętam, znane z repertuaru Kaliny Jędrusik i Grzegorza Turnaua, nadają chwilami lekko musicalowy sznyt. To przyjemne zaskoczenie – teatralna piosenka w dobrym, nieprzesadzonym stylu. Niestety, elementy wizualne i projekcje, przygotowane przez Zuzannę Piekarską-Oparę, nie spełniły swojego potencjału – były raczej oszczędne i nie wniosły zbyt wiele do narracji spektaklu.
Gra aktorska to zdecydowanie najmocniejszy punkt wieczoru. Obsada, choć nieliczna, zaprezentowała wysoki poziom – od Bożeny Baranowskiej jako wyrazistej, groteskowej wiceminister Koszmar, przez Igora Kowalika jako inspektora Michniewicza (który swoją nadgorliwością bardziej rozbraja niż budzi zaufanie), aż po Justynę Jeleń w roli Magdaleny Jesień – aktorki, która w całym tym zamieszaniu zdaje się próbować odnaleźć sens sztuki w teatrze, który dawno pogubił swój cel. Relacje między bohaterami są wiarygodne, dynamiczne, a szybkie tempo dialogów utrzymuje napięcie i zainteresowanie – choć chwilami wydaje się, że właśnie przez to dramatyczne momenty giną w pośpiechu.
„Crescendo” to spektakl świeży, inteligentny, ironiczny, a zarazem podszyty lekkim smutkiem i nutą bezsilności. Pokazuje teatr jako miejsce pełne pasji, konfliktów, a czasem i absurdów. Nie próbuje moralizować, nie sili się na wielkie słowa – a właśnie dzięki temu działa. To świetny przykład, jak mówić o trudnych tematach (jak kondycja kultury, problemy instytucji publicznych, artystyczne wypalenie) w sposób dostępny, lekki, ale nie prostacki.
Nie jest to spektakl idealny – zabrakło mi głębszej warstwy wizualnej, czasem tempo było zbyt szybkie jak na dramatyczny potencjał sytuacji. Ale mimo to, „Crescendo” to przedstawienie, które warto zobaczyć – zwłaszcza jeśli interesuje Cię, jak teatr sam siebie ogląda w krzywym zwierciadle.
To nie jest tylko śmieszna opowiastka o skradzionym naszyjniku. To opowieść o kondycji współczesnego teatru – opowiedziana z humorem, ale i goryczą. I właśnie dlatego jest tak dobra.