EN

3.06.2022, 13:48 Wersja do druku

Corrida

„Byk” Szczepana Twardocha w reż. Roberta Talarczyka i Szczepana Twardocha, koprodukcja STUDIO teatrgalerii, Fundacji Teatru Śląskiego „Wyspiański”, Teatru Łaźnia Nowa i Instytutu im. Jerzego Grotowskiego. Pisze Jacek Sieradzki, członek Komisji Artystycznej 28. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

fot. Przemysław Jendroska/ mat. teatru

Robert Talarczyk jest człowiekiem wielu talentów i obłędnej pracowitości. Prowadzi w Katowicach teatr z czterema scenami, na których nieustannie coś się dzieje, tworzy, powstaje; sam reżyseruje też w innych teatrach w Polsce, pisze scenariusze i adaptacje, gra w Teatrze Telewizji, czasem w filmach. Może najrzadziej na scenie, choć osiemnaście lat kreowania tytułowego Cholonka w Teatrze Korez to i tak nie byle co. Trzeba prawdziwie byczej mocy, żeby to wszystko pociągnąć nie tylko siłowo, ale i sensownie.

I takiejż siły trzeba, by rozpędzać ten monodram z Bykiem w tytule. Prawie sto minut monologu niepodpieranego żadnymi przerywnikami, chwilami wytchnienia, naładowanego wściekłą energią (także wtedy, gdy mówiący stara się powściągać; zagranie powściągania to osobny wysiłek sceniczny). Tą skumulowaną emocją stoi spektakl – ale w tym samym stopniu stoi aktorską wyobraźnią i bezbłędną techniką. Postać jest dwujęzyczna. Talarczyk przechodzi z polskiego na śląski i z powrotem z niczym niezakłóconą płynnością, jakby tylko przestawiał wewnętrzny przełącznik. Co więcej, intonację poszczególnych zdań prowadzi tak precyzyjnie i wyraziście, że widz-gorol, który może nie rozumieć poszczególnych słów śląskiej godki, cały czas podąża za jej sensem. A w rejestrze polskim aktor ma jeszcze do dyspozycji szereg podrejestrów. Innych tonów i melodii używa, gdy chce być grzecznie skuteczny, innych, gdy stara się sprostać inteligenckiemu dyskursowi, innych, gdy prowokuje kłótnie i nie kontroluje złości, a jeszcze innych, gdy zjadliwie wchodzi w kolejne parodie establishmentowej mowy, też z różnych parafii: salonowej, medialnej, popisowo-erudycyjnej, słodko-protekcjonalnej. Każdą z tych, nazwijmy to, piosenek ma misternie opracowaną, z uwypukleniem odpowiednich akcentów i kadencji. Słucha się tego jak jakiegoś niesamowitego wielogłosu, a bycza energia, którą kipią te frazy, każe patrzeć na cały popis teatralnego rzemiosła z niesłabnącym zainteresowaniem.

Tytułowym Bykiem jest pochodzący ze Śląska celebryta nieokreślonej profesji: pisarz, aktor, prezenter, dziennikarz? W każdym razie ktoś na tyle znany, że przyłapanie go w sytuacji alkoholowo-narkotykowo-orgietkowej łatwo puchnie w medialną sensację. A on chroni się w zagraconym mieszkaniu dziadka, czyli po śląsku ōpy, którego osoba była dla niego zawsze najważniejszym w życiu punktem odniesienia. Tu ciska się, grzmi, obraża kolejnych telefonicznych rozmówców, pije, ćpa i po byczemu szarżuje na kolejne mulety a w pauzach zaczyna z wolna rozumieć, że całą jego pracowitą autokreację właśnie szlag trafił. W myślach wraca też do przeszłości, dość stereotypowej, ale dzięki talentowi Szczepana Twardocha opowiedzianej dynamicznie i przekonująco. Że zawsze wyrywał się z odwiecznego śląskiego losu, z dziadkiem grubiorzem i ojcem też z kopalni. Że gdy nie zdał na prawo, ōpa nie odzywał się do niego rok. A teraz pewnie by wrzasnął „raus”, gdyby dożył tego nowego wstydu.

Wracają i jeszcze dawniejsze sprawy. Że dziadek był w Wehrmachcie. Że babka czyli ōma została zgwałcona przez Rusa po 1945. O czym się nie mówiło przy bajtlach i przechodziło spiesznie na niemiecki. Ale dzieciaki musiały rozumieć co należy, żeby odpowiednio kłamać albo przynajmniej milczeć w szkole i później przez lata. Może najciekawszym i najdramatyczniejszym rysem postaci nakreślonej na scenie przez Twardocha i Talarczyka jest pokazanie, jak bardzo ta bycza poza, to forsowne kreowanie się na faceta „nie do zajebania” podszyta jest tłumionym i głęboko ukrywanym w sobie lękiem, żeby skłamać jak trzeba i przemilczeć co trzeba, żeby zachować się odpowiednio, niczym się nie zdradzić, przybrać właściwą maskę. Co przecież promieniuje także na inne sfery życia. „A potem, kurwa, duży Robert niby bryluje, hoho, to tu, to tam, na bankietach, wygadany jak szcziga, na zewnątrz to wszystko pięknie wygląda, a w środku siedzi mu taki mały aktor, zbyt świadomy swojego ciała, cały czas nie wiem, kurwa, co zrobić z rękami, jak stanąć, co się odezwę, to mi się wydaje, że głupio, bez sensu, za głośno, w złym momencie, kurwa.”

Jest kilka takich chwil w Byku, których dramatyzm łapie za gardło. Te słowa zacytowane powyżej. Scena, w której mówiący wywraca łóżko, na którym, mogliśmy przypuszczać, leży stary ōpa i widzimy, że łóżko jest puste; dawno nie spotkałem w teatrze tak przejmującego znaku samotności. W końcowej sekwencji Byk siedzi na krześle, nieruchomo patrząc gdzieś w głąb; energia, która nim miotała długie minuty, zda się namacalnie, fizycznie zdychać. Finałowa kropka nad „i” nie jest już potrzebna.

fot. Przemysław Jendroska/ mat. teatru

Można wskazać sporo zalet widowiska wyprodukowanego pospołu przez dużą liczbę teatralnych instytucji (warszawskie Studio, krakowska Łaźnia Nowa, katowicka Fundacja Teatru Śląskiego „Wyspiański”, wrocławski Instytut im. Jerzego Grotowskiego). Co psuje efekt? Drobiazg: dziwna decyzja scenografa Marcela Sławińskiego, żeby dekorację imitującą zagracone meblami z przeszłego wieku oświetlać jakimiś kreskami świetlnymi sprawiającymi dość tandetne wrażenie. I rzecz poważniejsza: koncept, wolno podejrzewać, raczej Twardochowy niż Talarczykowy, żeby fundować sławę przedstawienia na rozdętych do nieprzytomności idiosynkrazjach. Na manifestacyjnym wykrzyczeniu w twarz warszawskim, ba, polskim elitom całej skumulowanej przez lata, wszechogarniającej śląskiej zawiści i złości. Streszczonej w dość, powiedzmy, niewyszukanej frazie: „Jak ja was, kurwa, nienawidzę”.

Ja oczywiście rozumiem, że ta wściekła strona osobowości bohatera bynajmniej nie kłóci się z resztą konterfektu nakreślonego w tekście i w przedstawieniu. Aliści obaj panowie T. są wystarczająco doświadczonymi twórcami, żeby nie wiedzieć, iż taki ton z miejsca się wyemancypuje, wydzieli z reszty spektaklu i stanie osobnym, odbieranym zupełnie poza sceniczną fabułą kabaretem. Zbudowanym na prowokacjach takich jak zdanie „dobrze, że wam von dem Bach to miasto spalił”, albo na nazywaniu cesarzową kabotyństwa Agnieszki Holland za to, że stanęła na demonstracji przeciw sznurowi policjantów, co przecież, krzyczy Byk, nic jej nie kosztowało (zauważmy nawiasem, że robienie sobie beki z koleżanki po fachu twórców przedstawienia też nic nie kosztuje). W tej sekwencji nikt już nie buduje iluzji, że jesteśmy w mieszkaniu nieżyjącego ōpy. Talarczyk staje przed pierwszym rzędem, twarzą do widzów, dostaje światło na siebie i sunie monolog niczym stand-uper, wstawiając w każde zdanie kurwy w miejsce przecinków.

Czy jest sens lojalnie dyskutować z tym wytryskiem nienawiści? Byk, postać sceniczna, mówi w pewnej chwili, że go pewnie, na skutek tej awantury wyrzucą z „zasłużonej instytucji”, w której stuletniej historii jest pierwszym dyrektorem ze Śląska. Hm, można by założyć, że tu spod tekstu uśmiecha się sam Talarczyk, którego Teatr Śląski obchodzi właśnie stulecie polskiej sceny, a on jest pierwszym Ślązakiem na tym stanowisku. No, ale – jeśli się uczepić tej kwestii – objął on dyrekcję w 2014 roku, przygotowując wielki hit sceniczny: adaptację superśląskiej powieści Kazimierza Kutza Piąta strona świata (grają ją do dziś), a potem do tego stopnia nasycił repertuar pozycjami na śląskie tematy, że sam w pewnej chwili mówił publicznie, iż trzeba trochę przestać, bo publiczność zdaje się znużona. Teatralna twórczość Talarczyka, pisarska Twardocha (Drach, Pokora) i inne dzieła na tyle dziś unormalniły śląską odrębność i śląską historię w świadomości ludzi zajmujących się kulturą, że przyjmowanie przez kogokolwiek stamtąd pozy prowincjuszy pogardzanych przez elity, które zasługują za to tylko na nienawiść, jest, śmiem twierdzić, zwykłym zawracaniem głowy.

Tylko że to ja się pewnie wygłupiam, próbując tu wytaczać jakieś argumenty. Cała ta, nazwijmy to stand-upowa sekwencja przedstawienia jest, owszem, pigułą dla warszawki czy jakiejś innej tego rodzaju elity, ale z pewnością nie ma służyć żadnym refleksjom czy polemikom. To po prostu prezent dla tej publiczności, która lubi kabaretowe, pardon, napierdalanki: ktoś kogoś obrazi, ktoś komuś nawymyśla, grube słowa latają w powietrzu jak pociski. Czysta zabawa. Talarczyk miotał ze sceny inwektywę za inwektywą, a warszawka na widowni zaśmiewała się do łez. No bo przecież nikt nie miał zamiaru brać tego do siebie. To o innych, nie o nas. Realizatorom oddać trzeba jedno: ta prostacka sekwencja skutecznie podniosła i tak już wysoką temperaturę widowiska. Tylko czy na pewno było warto?

Szczepan Twardoch BYK. Reżyseria: Robert Talarczyk, Szczepan Twardoch, scenografia: Marcel Sławiński, muzyka: Aleksander Nowak. Prapremiera w Teatrze Studio w Warszawie 19 marca 2022.

Źródło:

Materiał własny

Wątki tematyczne

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych.