EN

19.10.2020, 12:06 Wersja do druku

Cisza i łzy

"Sonata jesienna" wg scenariusza Ingmara Bergmana w reż. Grzegorza Wiśniewskiego w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Wiesław Kowalski w Teatrze dla Wszystkich.

fot. Krzysztof Bieliński/ Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego

Bodaj od czasów bydgoskiej „Plasteliny”, ze wspaniałymi rolami debiutujących wtedy Pawła Tomaszewskiego i Piotra Ligienzy, staram się wnikliwie śledzić kolejne dokonania Grzegorza Wiśniewskiego, który jako jeden z niewielu reżyserów potrafi dostarczyć widzowi naprawdę autentycznych i prawdziwych ekscytacji, niekiedy nawet dość wstydliwych. Pamiętam do dzisiaj moje łzy wzruszenia podczas oglądania całego spektaklu „Jan Gabriel Borkman” w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku, o którym za sprawą wybitnych ról Doroty Kolak i Joanny Bogackiej  niełatwo było zapomnieć. Dzisiaj ta siła oddziaływania  przedstawień Grzegorza Wiśniewskiego jest chyba nawet jeszcze większa, a to za sprawą podjęcia współpracy ze znakomitym scenografem Mirkiem Kaczmarkiem. Jego kompozycje przestrzenne otwierają bowiem  nowe płaszczyzny dla rozwiązań inscenizacyjno-interpretacyjnych i powodują, że spektakle przygotowywane w duecie zyskują na nieoczywistościach, które potęgują moc przekazu, z jaką widzowi przychodzi się zmierzyć. Tak właśnie jest z ostatnią premierą tych twórców, przygotowaną w Teatrze Narodowym w Warszawie. „Sonata jesienna” Ingmara Bergmana to pełna bólu podróż, którą odbywamy w rzadko spotykanej w teatrze ciszy, przy okazji rozkoszując się mistrzowską rolą Danuty Stenki. Powiedzmy jednak od razu, że podpartą świetnym partnerstwem młodziutkiej Zuzanny Saporznikow.


„Sonata jesienna”, za sprawą dwóch bohaterek, które spotykają się po siedmiu latach niewidzenia, wywołuje całą lawinę wyznań, zarówno ze strony matki, jak i jej córki. Historię spotkania Charlotty Andergast  i Ewy znamy doskonale z filmu, w którym w rolę sławnej pianistki wcieliła się Ingrid Bergman, a w postać żony pastora, opiekującej się chorą siostrą, Liv Ullmann. Choć Wiśniewski nieco inaczej w swoim opracowaniu tekstu rozkłada  akcenty, to jednak motyw winy i jej konsekwencji w próbach rozpatrywania życiowych klęsk i porażek czy też pełnej smutku aprobaty dla tkwienia w obłudzie, jest w jego spektaklu równie mocno artykułowany co u autora „Siódmej pieczęci”. W warszawskiej inscenizacji ujmuje przede wszystkim jej realizacyjna i kompozycyjna harmonia, a także  konsekwencja w wydobywaniu poszczególnych tematów i wiązania ich z kreatywnością scenicznych działań. Ma to związek zarówno z traktowaniem pojawiających się za sprawę głównej bohaterki kostiumów, każdego użytego przez nią rekwizytu, czy wreszcie  elementu dekoracji, którego zaistnienie w przestrzeni ma swoje głębokie uzasadnienie, również wynikające z emocjonalnego charakteru rozgrywanej sceny.

fot. Krzysztof Bieliński/ Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego

Wiśniewski i jego aktorzy (jest jeszcze Jan Englert w roli Viktora, wycofany, pozostający jakby na uboczu, ale będący istotnym elementem prowadzonej narracji) wiedzą doskonale, że Bergmanowskich znaków zapytania, gorączkowych i niepokojących,  nie da się w teatrze pokazać tymi samymi środkami, jakimi dysponuje kino.  Stąd też w poszukiwaniach teatralnej formy sięga z Kaczmarkiem po rozwiązania nie tylko dystansujące esencjonalność pokazywanego życia, ale i wzmagające wątpliwości w pojedynku protagonistek. W ten sposób jeszcze dotkliwiej wybrzmiewają wszystkie problemy związane z z sensownością budowanych miedzy ludźmi relacji i spięć jakie w trakcie ich stwarzania się pojawiają. Znamienny jest tutaj kontrast zastosowany w budowaniu kobiecych portretów – Stenka tworzy postać dużo bardziej rozwibrowaną, można by powiedzieć,  że nawet  efektowną przez możliwość pokazania niejednoznaczności emocjonalnego rozchwiania, co przynosi wstrząsający efekt w finale przedstawienia. Po raz kolejny okazuje się, że aktorka nie ma sobie równych w umiejętnościach warsztatowych,  jeśli chodzi o wydobywanie najbardziej skrajnych emocji  w aktorskim monologu.  Saporznikow bardzo często musi całe sekwencje rozegrać na mocnym  wyciszeniu (imponuje praca głosem aktorki, która odnalazła w nim odpowiednie barwy, czasami bardzo niskie i jakby chropowate, bliskie osobowości Ewy), odwrócona plecami do widowni czy oparta głową o boczne drzwi. Ale zawsze jest to mocno podparte tym, co dzieje się w jej wnętrzu. Ta skala zawstydzającej intymności, pełnego determinacji lęku, jaką wtedy osiąga, jest naprawdę godna podziwu. Ciekawe jest również rozegranie tego, jak obydwie aktorki próbują konfrontować to, co się dzieje miedzy nimi, z ich własnym życiem i doświadczaniem egoizmu, poczucia braku miłości, niekochania, uwięzienia w konwenansie,  rozczarowań, różnych niepowodzeń, załamań, również natury moralnej.  Ta paleta rozchybotanych nastrojów i kobiecych afektów jest w przedstawieniu Wiśniewskiego imponująca. Do tego idzie w parze z tym wszystkim, co stanowi o estetycznym wymiarze spajającym wszystko w jedną, przejmującą i mocno wzruszającą, całość.

Tytuł oryginalny

Cisza i łzy

Źródło:

Teatr dla Wszystkich

Link do źródła

Autor:

Wiesław Kowalski

Data publikacji oryginału:

19.10.2020