„Koń by też pisał wiersze, gdyby mu dać sto złotych” wg poezji Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w reż. Jerzego Satanowskiego, koprodukcja Mazowieckiego Teatru Muzycznego im. Jana Kiepury w Warszawie i Teatru Miejskiego w Lesznie. Pisze Szymon Białobrzeski w Teatrze dla Wszystkich.
Jadąc na spektakl Koń by też pisał wiersze, gdyby mu dać sto złotych, słuchałem koncertu utworów Agnieszki Osieckiej. Z racji, że twórczość Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego nigdy nie została mi pokazana w należyty sposób, myślałem, że odsłuch płyty będzie tego dnia moją największą atrakcją. Jakże zgubne było to myślenie.
Spektakl zaintrygował mnie już od pierwszych minut. Artur Żebrowski, grając nie kogo innego, jak samego Gałczyńskiego, złamał czwartą ścianę i zaczął przedstawiać publiczności galerię postaci. Były to personifikacje podmiotów lirycznych wyrwanych wprost z poezji współpracownika „Przekroju”. Z racji na lekceważący stosunek poety do swojej twórczości (jak i wielu innych rzeczy), Żmijewski nazwał osoby numerami – kolejno od jeden do pięć. Nie minęła chwila, a niezwykle utalentowana grupa aktorów zaczęła wyśpiewywać twórczość zwariowanego artysty.
Zrobili to w sposób niezwykle efektywny, ale i nie mniej efektowny – oczywiście poprzez użycie swoich umiejętności wokalnych, ale również za pomocą szalenie wyraziście wykreowanych osobowości. Dorota Osińska chowała swoją pewność siebie za pazuchą, aby w końcu wysunąć ją na plan pierwszy w najbardziej wymagających tego momentach. Arkadiusz Brykalski świetnie odegrał rolę typowego cwaniaczka i lekkoducha. Magdalena Piotrowska zaprezentowała damę o niezwykłych pokładach temperamentu. Krzysztof Szczepaniak wcielił się w nową odsłonę klasycznego już modelu dżentelmena. Za to Joanna Lewandowska zagrała swoim kobiecym powabem i niebywałą charyzmą. Każda z postaci okraszona była swoją autonomiczną mową ciała, co jeszcze bardziej pomagało zaangażować się w wyśpiewywane opowieści. Warto też wspomnieć, że warstwa muzyczna nie zachwycałaby tak bardzo, gdyby nie kapitalna orkiestra – wchodząca zresztą kilka razy w interakcje z aktorami.
Pisząc peany o wspaniałej aktorsko-wokalnej piątce, nie wspomniałem ani słowem o Arturze Żmijewskim, którego twarzą reklamowany jest ten spektakl. Otóż aktor gra poprawnie, aczkolwiek jego rola jest dość marginalna w obliczu całego widowiska. Ogranicza się do wypowiedzenia kilku monologów czy wierszy, wprowadzających widza w poszczególne piosenki. Tak naprawdę, oprócz wykonania jednej piosenki, Żmijewski nie rusza się z krzesła. Znając jego warsztat aktorski z innych przedstawień czy filmów, uważam ten występ za zmarnowanie jego potencjału aktorskiego, zupełnie w MTM niewykorzystanego.
Jeszcze słowo, co do samych tekstów pisarza. Na deskach teatru dane nam będzie usłyszeć utwory takie jak: Okaryna, Muzeum i dziewczyna, Pompa, Spowiedź kretyna, niezwykle chwytliwa Liryka i in. Dobór piosenek nazwałbym co najmniej akuratnym. Lekkie poematy przeplatają się z gęstą lirycznie poezją, by zaraz przejść do „performance’ów” zgrabnie łączących komedię z dramatem. Tak samo zmienna jest forma wykonania – raz mamy do czynienia z segmentem, w którym biorą udział wszyscy artyści, ale nie braknie też solowych popisów.
Niestety, muszę zaznaczyć, że kontrowersyjna jest dla mnie konstrukcja samego scenariusza. Z jednej strony rozumiem lekki chaos, który rzekomo miał oddawać charakter protagonisty. Ale, mimo wszystko, na pewno łatwiej by się przechodziło od jednej piosenki do drugiej, gdyby scenariusz miał jednolity splot, bądź klarowne wprowadzenia w następujące po sobie sekwencje. A dostajemy zaledwie dość losowe myśli wyrwane na chwilę z głowy Gałczyńskiego – czasem łączą się one ze śpiewanymi utworami, innym razem nie, a chwilami po prostu ich nie ma.
Mimo kilku wyraźnych wad, półtorej godziny spędzone w Teatrze Muzycznym im. Jana Kiepury okazało się czasem niezwykle owocnym. Jerzy Satanowski stworzył dzieło, któremu czasami bliżej do koncertu niż do teatralnego przedstawienia, ale najbliżej do żywego hołdu dla jednego z najważniejszych głosów dwudziestolecia międzywojennego. Między innymi właśnie dlatego warto pójść na to muzyczne widowisko, by odkryć piękno poezji autora „Zaczarowanej dorożki” na nowo. Gdyby jednak moja skromna opinia nie była wystarczającą zachętą, pozwolę sobie dodać kilka wypowiedzi, które padły ze strony widowni chwilę po zakończeniu spektaklu: „Będzie można posłuchać tych piosenek na jakiejś płycie?”, „Dziękuję, że mnie na to wzięłaś”, „Bis!”.