EN

12.06.2023, 10:49 Wersja do druku

Być kobietą, być kobietą...

„Tootsie” Davida Yazbeka w reż. Magdaleny Piekorz, w Teatrze Rozrywki w Chorzowie. Pisze Aleksandra Wach w portalu teatrologia.info.

fot. Artur Wacławek / mat teatru

Stacja telewizyjna BBC wyprodukowała w 2018 roku krótkometrażowy film komediowy pod tytułem Leading Lady Parts. W projekcie wzięły udział największe gwiazdy srebrnego ekranu, takie jak Felicity Jones, Emilia Clarke, Lena Headey, Florence Pugh czy Gemma Chan. Aktorki wykreowały alternatywne wersje samych siebie, starających się o główną rolę żeńską w niezatytułowanym filmie. Komisja castingowa (pod przywództwem gwiazdy brytyjskiej komedii Catherine Tate) dosadnie wyrażała swoje niezadowolenie z każdej kandydatki, uprzedmiotawiając je, hołdując rasizmowi i odwołując się do krzywdzących stereotypów kobiecej reprezentacji w popkulturze, aby w rezultacie zdecydować się na obsadzenie w głównej roli żeńskiej… mężczyzny. Projekt miał na celu zwrócenie uwagi na problem dyskryminacji kobiet w branży filmowej, nawiązując tym samym do postulatów powstałego zaledwie rok wcześniej ruchu #MeToo, wciąż wówczas obecnego w dyskursie publicznym. Właśnie w takiej atmosferze powstawał amerykański musical „Tootsie” – opowiadający o perypetiach nowojorskiego aktora udającego w celach zarobkowych (o ironio!) kobietę – którego prapremiera miała miejsce w Chicago we wrześniu 2018 roku, a już kilka miesięcy później przeniósł się on na Broadway. Z oczywistych względów musiał zatem mieć nieco inny wydźwięk niż film z 1982 roku w reżyserii Sydneya Pollacka, z Dustinem Hoffmanem w roli tytułowej, gdzie główny ciężar opowieści spoczywał na odnajdywaniu w sobie damskiego pierwiastka przez bohatera i zgłębianiu wiedzy na temat złożonego świata kobiet. Wersja teatralna kładzie większy nacisk na niesprawiedliwość i zdeprawowanie branży rozrywkowej, wykorzystując przy tym zdecydowanie bardziej ironiczny humor oraz często mrugając okiem do widza obeznanego z zasadami funkcjonowania broadwayowskiej machiny produkcyjnej. Podczas gdy w filmie Pollacka akcja dotyczy realizacji serialu telewizyjnego, David Yazbek (muzyka i teksty) i Robert Horn (libretto) analogicznie sięgają po konstrukcję dramatyczną teatru w teatrze, a ich bohaterowie wystawiają musical w Nowym Jorku. Dostosowanie tak hermetycznego humoru do polskiej publiczności było dużym wyzwaniem, któremu chorzowskiej produkcji bez wątpienia udało się sprostać dzięki błyskotliwym tłumaczeniom Daniela Wyszogrodzkiego oraz sprawnej reżyserii Magdaleny Piekorz. Bezpretensjonalność, z jaką wygłaszane są ze sceny żarty, ma w sobie tak dużo uroku, że już tylko ten aspekt gwarantuje mile spędzone dwie i pół godziny. Musical „Tootsie” jest bowiem idealnym przykładem tego, jak pod płaszczykiem śmiechu i dobrej zabawy można uczulać publiczność na niezmiennie aktualne problemy dyskryminacji.

Michael Dorsey (w tej roli Hubert Waljewski) jest nowojorskim aktorem teatralnym – a przynajmniej za takiego się uważa, ponieważ gdyby przyjrzeć się jego głównym źródłom utrzymania, to okazałoby się, że raczej powinno się go nazywać kelnerem. Mieszka w niewielkim apartamencie z dramatopisarzem Jeffem (Jakub Wróblewski), który nie ukończył jeszcze żadnej ze swoich sztuk z powodu kryzysu twórczego, a nad ich kominkiem wisi portret dumnie czuwającego nad przebiegiem sztuki Dustina Hoffmana. Michael jest chorobliwym perfekcjonistą, któremu obce jest pojęcie pokory – i z tego powodu zraził do siebie właściwie całe artystyczne środowisko Nowego Jorku. W akcie desperacji podejmuje decyzję o wykreowaniu swojego żeńskiego alter ego – Dorothy Michaels – i udaniu się na przesłuchanie do roli w musicalu luźno opartym na Romeo i Julii, o którą stara się także jego była partnerka i przyjaciółka Sandy (Wioleta Malchar). Swoją kreacją urzeka producentkę spektaklu (Izabella Malik), dzięki czemu otrzymuje upragnioną rolę i zaczyna prowadzić podwójne życie. Sprawa jednak komplikuje się, gdy zakochuje się w swojej scenicznej partnerce Julie (Katarzyna Hołub).

Rola Dorothy Michaels jest niezwykle wymagająca ze względu na to, że nie można sobie pozwolić na jej przerysowanie lub skarykaturowanie. Siłą tej opowieści jest humor sytuacyjny wynikający z ogrywania płciowych stereotypów, co wymaga od aktora bardzo rzetelnego przygotowania, by czuł się komfortowo w kobiecej kreacji. Dustin Hoffman w pierwowzorze filmowym zaskarbił sobie serca widzów dzięki stworzeniu postaci niezwykle empatycznej i autentycznej, cechującej się dużą gracją, co przyniosło mu nominację do Oscara. W podobnej konwencji ukazał tę postać także Santino Fontana – odtwórca głównej roli w broadwayowskiej wersji musicalu – dodatkowo dając niezwykły popis zdolności wokalnych, dostosowując swój na co dzień barytonowy głos do potrzeb wykreowania wiarygodnej roli damskiej, za co otrzymał Nagrodę Tony. Poprzeczka była więc ustawiona bardzo wysoko, Hubert Waljewski nie zdecydował się jednak na przeskakiwanie jej, lecz skupił się na poszukiwaniu własnej interpretacji tej postaci. Jego Dorothy ma w sobie coś bardzo swojskiego – w lekko rozwichrzonej blond peruce i okularach w czerwonych oprawkach przypomina trochę stereotypową polską ciotkę, która na rodzinnych obiadach zawsze opowiada najciekawsze historie i używa przesadnie słodkich perfum. Jest to odrobinę inny punkt wyjścia niż w kulturze anglosaskiej, ale świetnie zdaje egzamin. Na pewno efekt ten potęgują barwne kostiumy zaprojektowane przez Lidię Kanclerz, które były wzorowane na garderobie mamy reżyserki spektaklu. Pod względem wokalnym Waljewski jest bardzo świadomy tego, gdzie leżą granice jego możliwości, świetnie się z nimi bawi, dzięki czemu całość kreacji nie sprawiała wrażenia wymuszonej i znalazła się tam nawet przestrzeń na odrobinę improwizacji. Na podziw zasługuje biegłość oraz czujność, jakimi aktor wykazywał się w momentach wymagających od niego błyskawicznego „przeskakiwania” pomiędzy rolami Dorothy i Michaela, często wiążącego się także z zaledwie kilkunastosekundowymi przerwami na zmianę kostiumu.

Najzabawniejsze momenty w spektaklu należą jednak do aktorów drugoplanowych. Fenomenalna jest tu Wioleta Malchar w roli znerwicowanej i nieco histerycznej Sandy – początkującej aktorki, tkwiącej w dość toksycznej relacji z Michaelem. Piosenka, w której daje ona upust swoim natrętnym myślom związanym z nadchodzącym przesłuchaniem, aż skrzy się od błyskotliwej gry słów, a tempa, z jakim aktorka wystrzeliwuje z siebie kolejne frazy, nie powstydziłby się sam Lin-Manuel Miranda. Z kolei Jakub Wróblewski emanuje charyzmą i niezwykłą swobodą sprawiającą, że widz wyczekuje każdej jego kolejnej sceny. Jeff jako jedyny od początku jest wtajemniczony w intrygę, w związku z czym nie szczędzi on ironicznych komentarzy i spostrzeżeń, podbijających humorystyczny aspekt niektórych sytuacji. Postać grana przez Marka Chudzińskiego pełni natomiast funkcję powracającego comic reliefu, wzbudzającego entuzjastyczne reakcje publiczności, kiedy to dowody jego uczuć żywionych do Dorothy eskalują wraz z rozwojem akcji.

„Tootsie” ma jednak do zaoferowania widzom więcej niż tylko dobrą rozrywkę. Główna problematyka spektaklu dotyczy kłopotów i wyrzeczeń, jakie czekają kobiety w branży rozrywkowej, a w szerszym kontekście – ogólnie w ich życiu zawodowym. Najlepiej widać to w postaci Julie, która dla zrobienia kariery na Broadwayu musiała całkowicie zrezygnować z życia prywatnego, a twórcy i producenci spektaklu stale nie liczyli się z jej głosem w kwestiach artystycznych i zbędnie seksualizowali graną przez nią postać. Spektakl subtelnie prześlizguje się także po najbardziej wierzchniej warstwie problemu wykorzystywania seksualnego kobiet, kiedy to bohaterka tłumaczy Dorothy, że choć w ogóle nie jest zainteresowana zalotami reżysera Rona (Bartłomiej Kuciel), to nie może mu postawić wyraźnej granicy, bo to grozi jej utratą pracy i zepsuciem reputacji w środowisku. Najwięcej problemów społecznych uwidacznia się w musicalu właśnie dzięki takim niedopowiedzeniom lub aluzjom. Dość otwarcie jest tu wyśmiewany i krytykowany obraz nieomylnego i toksycznego reżysera broadwayowskiego, którego wizja jest nadrzędną wartością produkcji, a aktorzy mają całkowicie się jej podporządkować. Ucieleśnieniem takiego wizerunku jest dla Amerykanów niewątpliwie Bob Fosse. Jego geniuszu oczywiście nie da się podważyć, ale słynął on z wdawania się w romanse z aktorkami oraz podsycania toksycznej atmosfery perfekcjonizmu na próbach. Musical Yazbeka stara się poprzez wprowadzenie elementów satyrycznych, strącić takich twórców z piedestałów i doprowadzić do ich demitologizacji w oczach publiczności. Wszystko to dzieje się mimochodem, jak chociażby przez parodiowanie charakterystycznych broadwayowskich układów choreograficznych czy wyśmiewanie zwyczaju pisania na nowo klasycznych dramatów teatralnych. Wreszcie jest to także historia o poszukiwaniu samego siebie w świecie zdominowanym przez stereotypy. I choć w relacji między Michaelem a jego alter ego mniej jest zażyłości i intymności, która w filmie Sydneya Pollacka otwierała drzwi do interpretacji bohatera wykreowanego przez Dustina Hoffmana w sposób, który dzisiaj określilibyśmy jako perspektywę gender studies, to w adaptacji scenicznej Michael również uznaje wyższość emocjonalną i intelektualną Dorothy. Podjęcie próby zrozumienia kobiecej wrażliwości wzbogaciło jego własny świat wewnętrzny i poszerzyło horyzonty. Równocześnie jednak jest w spektaklu scena, w której Jeff uroczyście oświadcza, że jego przyjaciel na pewno trafi do piekła i gdy cała szarada wyjdzie na jaw, Michael zostanie najbardziej znienawidzonym aktorem w Ameryce, ponieważ jako mężczyzna „ukradł” rolę jakiejś kobiecie. Nasuwa to widzom pytanie, gdzie leży prawdziwe źródło problemu – w tym, że Michael podjął desperacką próbę udawania kogoś, kim nie jest, czy w tym, że w całym środowisku artystycznym Nowego Jorku nikt nie przejrzał jego intrygi, ponieważ tak naprawdę wszyscy utknęli w dyskryminacyjnym systemie, który przedkłada mężczyzn ponad kobiety, co dosadnie obrazuje wspomniany na początku tekstu krótki metraż produkcji BBC.

Spektakl „Tootsie” to musical komediowy, stanowi więc świetną propozycję repertuarową dla osób traktujących teatr jako rozrywkę. Humor pojawiający się na scenie jest dość uniwersalny i trafia w upodobania bardzo szerokiej publiczności. Przedstawienie to także niewątpliwa gratka dla wielbicieli filmu z Dustinem Hoffmanem, bo porównywanie środków artystycznych, jakie zostały zastosowane do opowiedzenia w gruncie rzeczy tej samej historii, dostarcza bardzo dużo satysfakcji. Nade wszystko jest to jednak urokliwa opowieść o tym, co znaczy być kobietą we współczesnym świecie. Postać Dorothy Michaels uczy empatii i obnaża społeczne przywiązanie do stereotypów płciowych. I choć czasy się zmieniają, a od premiery filmu Sydney’a Pollacka minęło już ponad 40 lat, to wciąż są to lekcje, którym warto poświęcić swój czas.

Tytuł oryginalny

BYĆ KOBIETĄ, BYĆ KOBIETĄ…

Źródło:

„Teatrologia.info”

Link do źródła

Autor:

Aleksandra Wach

Data publikacji oryginału:

08.06.2023