„TRZASK PRASK” na podstawie „Dwóch powieści ruchu” Mateusza Górniaka w reż. Krzysztofa Zyguckiego w TR Warszawa. Pisze Marek Zajdler na stronie NaszTeatr.
Jedno jest pewne. To nie jest teatr dla starych ludzi. Trzask. TR Warszawa po raz dziewiąty oddał stery reżyserskiemu debiutantowi, zaś Krzysztof Zygucki sięgnął odważnie po „Dwie powieści ruchu” Mateusza Górniaka. Utwór, w którym beatników Jacka Kerouaca zastąpili przedstawiciele Gen Z z ich współczesnymi traumami, wyzwoleńczą wizją przyszłości i nadzieją, że świat można stworzyć na nowo. Obie powiastki Górniaka łączy tematyka wykluczenia, gloryfikacja ruchu i zmiany, jako sił napędowych do stworzenia alternatywnego stylu życia poza zamkniętym w skostniałych ramach kapitalizmem. Adaptacji tekstu i przekształcenia go w teatralną opowieść pod nowym tytułem „Trzask Prask” podjęła się Wera Makowskx, a było to iście karkołomne zadanie.
Pierwsza z powiastek stanowi bowiem eskperymentalno-awangardowy film drogi, mieniący się patchworkiem rozmaitych trashowych, komiksowych scen, pogrążonych dodatkowo w galimatiasie form i narracji. Tekst, wydawałoby się, całkowicie nieteatralny. Ten pastiszowy klimat popkulturowej podróży życiowych odmieńców w poszukiwaniu spokoju i piękna, nieco infantylny, rozedrgany, miejscami zabawny, a niekiedy zabarwiony tęczową depresją i nudą egzystencji udało się odtworzyć twórcom naprawdę znakomicie, nawet jeśli autor nie miał zbyt wiele ciekawego do opowiedzenia. Fantastycznie wybrnęły także z opresji scenografki Julia Furdyna i Zofia Tomalska, które prostymi środkami przenosiły akcję z miejsca na miejsce. Wszystko to z jednym ale. Warunkiem sensownego odbioru pierwszej części spektaklu jest przeczytanie literackiego pierwowzoru – wówczas jasne staną się odniesienia, cytaty, wszystkie te pikolaki, tarapaty, Potwory i zanurzenie w filozofii ruchu. Docenimy koncept rockowo usposobionej, upersonifikowanej Fury w osobie Damiana Sosnowskiego, wyjącej, zmieniającej stacje i wygrywającej na gitarze „In the Air Tonight” Collinsa. Być może zrozumiemy pragnienia Leniwego Oka w wykonaniu Jana Dravnela, by „stać się kimś nowym, bardziej pojebanym”, Człowiekiem z Kamerą, który wyleczy go z nienawiści do rzeczywistości. Zatrzymamy się przy chorobliwie niecierpliwym do świata Bohaterze Filipa Zaręby, którego paliwem jest ciągła walka ze schematami i uporządkowaniem. Odetchniemy z ulgą na myśl, że Krzysztof Zygucki oszczędził nam większości pikantnych szczegółów związku z Kreciolem i nie wizualizował ich na scenie. A może nawet zachwycimy się luzacką, xanaxową grą Moniki Frajczyk w roli Muchy. Bez literackiej podbudowy zginiemy jednak zdezorientowani w nielinearnym chaosie, który brnie w kolejne wątki, przytłacza ekspresją, ekstrawaganckim pustosłowiem i spowoduje jedynie coraz częstsze zerkanie na zegarek. A nawet na drzwi wyjściowe.
Ale w TR Warszawa i o tym pomyślano sprytnie rezygnując z antraktu. Chcąc nie chcąc musimy więc dotrwać do „Nomadki”, zapisu jednego dnia z ruchliwego miejskiego życia młodej, uroczej dziewczyny, emanującej pozytywną energią, ciepłem i empatią, podobnie jak wcielająca się w tę rolę Inga Chmurzyńska. To zupełne przeciwieństwo pierwszej odsłony - czuła, delikatnie wyważona historia z fabułą, która nie goni wściekle do przodu, ale prowadzi nas spokojnie przez intymny świat bohaterki. Współczesna nomadka płynie przez metropolię i szuka tego czegoś, być może celu, być może bliskości, być może sama nie wie czego. Być może tylko wzmacniacza, żeby ten cel wykreować. Śpi po ludziach, po kanapach, balanguje, ale nie chce wracać do siebie, do domu kojarzonego z przeszłością, bo tam czuje, że umiera. Ślizgając się po odrzucanym kapitalizmie kosztem znajomych bezustannie odbija siebie w opiniach i spojrzeniach innych. Pod ekstrawertyzmem kryje smutek, zmęczenie rzeczywistością, niepewność jutra i strach przed samotnością. Dlatego tak bardzo kibicujemy jej w nieporadnej relacji ze znajomym strażakiem (ponownie Damian Sosnowski), gdzie nie ma przestrzeni na wielkie wyznania, ale jest miejsce na zwykłą rozmowę, a czasem bajkę. Gdzie wzniosłe słowa ustępują miejsca prozaicznym gestom, kupionej zapiekance czy wspólnemu wyjściu na basen. Gdzie w oparach sauny zastanawiamy się czym jest miłość. Tam także zabłyśnie Filip Zaręba wyśpiewując autorski song starej heroinistki i zabawnie burząc czwartą ścianę jako „metateatralny symbol straconych szans”.
Bo „Trzask Prask” jest też trochę o tym, żeby w ciągłym ruchu i zmianie umieć wychwycić momenty warte zatrzymania. By znaleźć w sobie odwagę także na stabilność, na relację, na uczucie. Aby nadarzająca się życiowa okazja „nie dzwoniła i mówiła, że przepadła”. Bo gdy jest się stale w biegu, niczego nie można się porządnie chwycić. Dlatego jak powie Jan Dravnel opłaca się „zawsze zrobić, bo jak się nie zrobi, to się nie będzie wiedziało”. Prask. I tyle.
Ale tak jak spektakl ma kilka zakończeń pachnących niekiedy zbędną łopatologią, tak i ja sobie na rozwleczenie pozwolę. Jak na bizona przystało. Ostatecznie „Trzask Prask” stoi bardzo blisko codzienności młodych poszukujących siebie ludzi, do których jest skierowany. Blisko porannej kawy z przelewu, spotkań ze znajomymi, domówek, pogawędek i ketaminy. Wiedzy o tym, że „od papieru toaletowego zależy jakość dnia” i prostego planu na przeżycie kolejnej doby. W kontestacji, w oderwaniu, z własnymi tarapatami, z którymi, jak się okazuje, da się żyć. I być może to jest najważniejsza myśl, że nawet w uwierającej rzeczywistości można wykroić dla siebie fragment przestrzeni i czuć się w niej komfortowo. Przynajmniej do kolejnego trzasku.