20 i 27 marca 2025 roku w Brwinowie – z okazji Międzynarodowego Dnia Teatru i jubileuszu 75-lecia nabycia przez Brwinów praw miejskich – odbędą się przedstawienia monodramu „Donna Kamelia”, opartego na tekście opowiadania Stanisława Kowalewskiego, pisarza tutaj urodzonego i tutaj pochowanego (spektakl przygotowany blisko 10 lat temu w Teatrze Na Pustej Podłodze pamięci Tadeusza Łomnickiego).
Monodram wykonuje Jacek Zienkiewicz, reżyserował Waldemar Matuszewski – mieszkaniec Brwinowa, ponad pół wieku temu absolwent tutejszego liceum ogólnokształcącego. Scenograf spektaklu – Barbara Batyra – również była uczennicą brwinowskiego LO. Obydwa spektakle dedykowane są pedagogom i uczniom tej właśnie szkoły.
Reżyser zapragnął wywiązać się z zobowiązania, które czuje w stosunku do swojego liceum: kieruje nim potrzeba podarowania młodzieży czegoś osobistego, czegoś, co tutaj właśnie miało swój początek. W klasie przedmaturalnej reżyserował (jeszcze nie będąc świadomym tej funkcji w teatrze) pierwszy swój spektakl. Był to „Wielki człowiek do małych interesów” Aleksandra Fredro – amatorska kopia przedstawienia z Teatru Współczesnego w Warszawie (z Czesławem Wołłejko jako Jenialkiewiczem i Wiesławem Michnikowskim jako Dolskim). Na ten spektakl zabrała go starsza siostra Barbara, po latach - scenograf „Donny Kamelii” (i innych spektakli Teatru Na Pustej Podłodze).
Brwinowski prozaik Stanisław Kowalewski (1918 - 2003) uwiecznił w opowiadaniu „Donna Kamelia” podwarszawskie miasteczko, niczym Marcel Proust w swojej powieści-rzece małe francuskie Combray – z jego topografią, zapachami i smakami. Akcja opowiadania toczy się na brwinowskim peronie Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej i na pobliskim brwinowskim Rynku. Zapach czadu kolejowego i łoskot przelatujących przez małą stacyjkę ekspresów mieszają się z napływającymi od strony Ogrodów zapachami – zależnie od miesiąca - bzów, jaśminów lub lip oraz odgłosami kumkających żab, a także (niestety!) z zapachami potraw docierających na peron z pobliskiej knajpy Kopielucha i dźwiękami ryczącego w niej gramofonu.
Miejscowa piękność, hołdująca najstarszej profesji świata – nazwana przez marzących o niej młodzieńców Donną Kamelią – krąży wieczorową porą między peronem a Rynkiem, przy którym (pomiędzy małymi żydowskimi sklepikami i sklepami kolonialnymi) ma swoje „atelier” z czerwonymi zasłonami w oknach. Dokładny opis topografii przedwojennego miasta zawarty w opowiadaniu potwierdzają zachowane fotografie, pozwalają wręcz ustalić dokładnie codzienną wieczorną trasę wyruszającej na łowy Donny Kamelii.
W tym mieście urodzili się moi rodzice – niewiele młodsi od pisarza, i również na ich młodość zwaliła się wkrótce wojna. Ale najpierw spędzili tu swoje dzieciństwo. Lata tuż przedwojenne dają początek opowiadaniu Stanisława Kowalewskiego – młody mieszkaniec sennego miasteczka jeździ codziennie porannym pociągiem do pobliskiego Pruszkowa, w którym pobiera nauki w Gimnazjum im. Tomasza Zana, wieczorami zaś z grupką rówieśników wysiaduje na peronie, marzy tu o dalekiej podróży i… wyczekuje na nadejście pięknej, płomiennookiej Donny Kamelii, która będzie tutaj łowić swoich klientów.
Kiedy oglądam przedwojenne zdjęcia, na których zostały uwiecznione tłumne uroczystości patriotyczne i religijne odbywające się na brwinowskim Rynku, przy Pomniku Niepodległości, obliczam ówczesny wiek moich rodziców, zastanawiam się, czy mogli być wtedy wśród gromady dzieciaków wmieszanych w tłum, szukam ich twarzy. Mogli – szczególnie w latach bliższych wojny – być tam wszyscy: autor opowiadania, jego bohaterka, zakochane w niej wyrostki i dojrzali mężczyźni uwiedzeni jej urodą oraz… moi rodzice.
Opowiadanie „Donna Kamelia” nie jest dokumentem, reportażem, a jednak autorowi udało się zawrzeć w nim „obraz dni”. Opowieści o sielskim, choć zakurzonym, zabłoconym Brwinowie, pełnym śmierdzących jatek przy Rynku, miasteczku, w którym latami budowano murowany kościół wsparty na starej konstrukcji modrzewiowego kościoła, a drewniane bale na nową budowę zalegały na Rynku, służąc za miejsce zabaw miejscowej dzieciarni, o czym słyszałem od mojej mamy, wówczas małej Marysi Gołębiowskiej.
Teatr wywołuje stare brwinowskie klisze. A kiedy Jacek Zienkiewicz mówi ze sceny o wagonach bydlęcych o małych zakratowanych okienkach, którymi przez Brwinów Niemcy transportowali do Auschwitz i innych obozów ludzi z warszawskich łapanek, to wiem, że opowiadanie Stanisława Kowalewskiego zbliża się do dokumentu – bo znam tę historię z pierwszej ręki i wszystko, co napisał zgadza się z relacjami świadków… Marysia Gołębiowska, mając 16 lat, została właśnie wysłana z łapanki takim pociągiem jadącym przez Brwinów, tyle, że nie do Auschwitz, lecz do niemieckiej fabryki amunicji w Czechach.
Teatralna opowieść o Donnie Kamelii stała się dla mnie bliską, serdeczną opowieścią; zatarła się w niej granica pomiędzy teatralną fikcją a opowieściami z życia bliskich mi ludzi. Miejscowy miłośnik historii naszego miasta zidentyfikował pierwowzór pięknej bohaterki Stanisława Kowalewskiego, która zakończyła swój żywot brwinowskiej „gwiazdy” w piecu krematoryjnym; opublikował nawet zdjęcie młodej kobiety będącej jej pierwowzorem.
Teatr może stać się dla uczniów brwinowskiego liceum cennym narzędziem do prowadzenia literacko-teatralnych analiz, kluczem pomocnym w napisaniu maturalnej rozprawy – o pamięci, o uruchamiającym ją wspomnieniu, o Czasie.
Dlatego gramy dla nich „Donnę Kamelię” - będącą wspomnieniem dojrzałego narratora, który odbywa podróż w stronę „odzyskanego czasu” - poprzedzając ją epizodem z magdalenką z „Poszukiwania straconego czasu” (patrz: https://e-teatr.pl/brwinow-donna-kamelia-w-okularach-3d-marcela-prousta-44110). Wyposażamy widza w ten sposób (tak nam się wydaje) w klucz do spektaklu. W „Donnie Kamelii” magdalenką jest zapach kolejowego czadu, którego wspomnienie powraca do bohatera opowiadania, kiedy ten znajdzie się po latach na peronie swojej stacyjki – ten zapach wywołuje całą opowieść. Może ta literacko-teatralna narzędziownia przyda się uczniom podczas matury z polskiego?
Pisałem maturę w brwinowskim liceum; przygotowujący nas do niej polonista Rafał Rosa prawił nam (jeszcze niecierpliwym i literacko nieobeznanym) o proustowskiej magdalence. Wróciła do mnie, powrócił Marcel Proust i jego Combray, wielokrotnie mi się w życiu przydała - okazała się złotym kluczem, i zaprowadziła mnie do teatru (na całe czterdzieści lat).