W ramach I Brwinowskich Mikołajek Teatralnych, 14 grudnia widownia małego podwarszawskiego miasta obejrzała monodram Teatru Na Pustej Podłodze pamięci Tadeusza Łomnickiego zatytułowany „Donna Kamelia” (reż. Waldemar Matuszewski) w wykonaniu Jacka Zienkiewicza. Jest to spektakl ściśle związany z Brwinowem – miasteczkiem położonym przy linii dawnej Kolei Wiedeńskiej, rozpołowionym przez nią – jeszcze jako wieś kościelna – w roku 1845. W kilka lat później powstał najpierw przystanek Brwinów, a jeszcze później – stacja.
Autor opowiadania, które stało się kanwą przedstawienia - Stanisław Kowalewski (1918-2003) – tutaj się urodził, jego młodość przypada więc na lata tuż przedwojenne. Do tego okresu z życia miasteczka i swego własnego sięga autor, a brwinowska stacyjka jest miejscem akcji całej opowieści. Narrator – dojrzały już mężczyzna – wraca pamięcią do swojej młodzieńczej fascynacji żydowską pięknością odwiedzającą peron stacyjki - „czarnowłosą i płomiennooką pięknością, którą przezwaliśmy Donna Kamelia, a która w naszym miasteczku dumnie i z godnością pełniła zaszczytną powinność reprezentowania najstarszej profesji świata”. Cała sceniczna opowieść jest jedną wielką retrospekcją rozpiętą między początkiem lat 30. i połową 40. XX wieku. Co bardzo ważne, oparta ona jest na faktach i zachowanej do dziś topografii miasta, w którym stacja kolejowa oraz Rynek – „gdzie na zapleczu jednego ze sklepików z towarami mieszanymi Donna Kamelia miała swoje atelier, stanowią do dziś serce miasta. Opowieść Stanisława Kowalewskiego, której śladami podąża aktor, to plik starych pocztówek.
Monodram dobrze już jest znany brwinowskiej widowni (premiera: 2 kwietnia 2016 roku), niektórzy mieszkańcy oglądali go nawet 3-4 razy. Ale tym razem reżyser postanowił wyposażyć odbiorców w okulary 3D wypożyczone z powieści Marcela Prousta „W poszukiwaniu straconego czasu”. Tymi okularami staje się epizod ciasteczka zwanego magdalenką, zamoczonego w naparze z kwiatu lipowego.
Przez zestawienie z arcydziełem Prousta mały Brwinów staje się przez analogię powieściowym miasteczkiem Combray, do którego bohatera powieści wraz z rodzicami przywozi pociąg z Paryża - na jego wielkanocne wakacje. Fascynacja księżną de Guermantes przemienia się w zauroczenie młodego człowieka piękną Donną Kamelią, a obydwie trasy wielkanocnych spacerów: strona Guermantes i strona Méséglise – to dwie części podwarszawskiego miasteczka przepołowionego przez linię kolejową, sklepy i sklepiki położone przy rynku w Combray to rozliczne sklepiki przedwojennego Brwinowa.
Zgromadzona w sali brwinowskiej OSP (z braku sali widowiskowej w mieście), w której zbudowano scenę, widownia została zaproszona do wysłuchania (i obejrzenia) performatywnego czytania epizodu z magdalenką („machinalnie poniosłem do ust łyżeczkę herbaty, w której rozmoczyłem kawałek magdalenki”). Reżyser skorzystał przy tej sposobności z doświadczenia nabytego przy okazji performatywnej prezentacji swojej kolejnej już adaptacji arcypowieści Marcela Prousta - na scenie Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego w marcu tego roku, zatytułowanej „Nie chce matki piękniejszej od mojej…”. I filiżanka, którą posłużył się teraz aktor była ta sama (złota, a jakże!), co na scenie w Jazdowie. Pomogło też znacznie wcześniejsze doświadczenie z Proustem – z roku 1991 w warszawskim Teatrze Dramatycznym – zdobyte wówczas przy okazji spektaklu „Ach, Combray!...”.
Poprzedzenie młodzieńczych wspomnień Stanisława Kowalewskiego zaproszeniem do literackiej ciemni Marcela Prousta, w której wywoływane są - mocą cudu magdalenki zamoczonej w naparze lipowym - klisze z dzieciństwa bohatera jego powieści, było właśnie tym nałożeniem brwinowskiej widowni okularów 3D, które nadały głębię dwuwymiarowym przedwojennym pocztówkom z Brwinowa. Wszystko dokładnie według magicznej proustowskiej instrukcji ożywiania wspomnień: „jak w owej zabawie, w której Japończycy zanurzają w porcelanowym naczyniu pełnym wody kawałeczki papieru z pozoru byle jakie, które, ledwo się zanurzywszy, wydłużają się, skręcają, barwią, różniczkują się, zmieniając się w kwiat, w domy, w wyraźne osoby, tak samo teraz, wszystkie kwiaty z naszego ogrodu i z parku pana Swanna, i lilie wodne z Vivonne, i prości ludzie ze wsi, i ich domki, i kościół, i całe Combray, i jego okolice, wszystko to, przybrawszy kształt i trwałość, wyszło — miasto i ogrody — z mojej filiżanki herbaty”.
Kiedy Stanisław Kowalewski dorastał, stawało się już jasne, że nowatorska i skandalizująca obyczajowo powieść-rzeka francuskiego autora jest arcydziełem. Pierwsze polskie tłumaczenie (Tadeusza Boya-Żeleńskiego) ukazało się właśnie wtedy, kiedy Donna Kamelia spacerowała po brwinowskim peronie – w roku 1937 roku. Stanisław Kowalewski już wtedy mógł się przeczytać, a wiele lat później, pisząc swoje wspomnienie, już z pewnością był po lekturze słów: „kiedy po śmierci osób, po zniszczeniu rzeczy, z dawnej przeszłości nic nie istnieje, wówczas jedynie zapach i smak, wątlejsze, ale żywsze, bardziej niematerialne, trwalsze, wierniejsze, długo jeszcze, jak dusze, przypominają sobie, czekają, spodziewają się — na ruinie wszystkiego — i dźwigają niestrudzenie na swojej znikomej kropelce olbrzymią budowlę wspomnienia”.
Autor „Donny Kameli” ustami Jacka Zienkiewicza raz po raz odwołuje się do naszych zmysłów: „w maju lub początku czerwca od ogrodów płynął słodki, odurzający zapach bzów i mieszał się z gorzkawym czadem kolejowym. Kiedy pora bzów mijała, przychodziła pora akacji, jaśminów, wreszcie lip. Różne rodzaje sielskich aromatów docierały do peronu. Przyprawa kolejowego czadu nie stanowiła przeszkody. Bo woń kolei to woń podróży i niepokoju”. Kowalewski – a za nim aktor – operują również (wciąż w zgodzie z proustowską receptą) całym arsenałem bodźców dźwiękowych i muzycznych. Poczynając od „nachalnej, bezczelnej muzyczki z szynku Kopielucha, gdzie gramofon ze złoconą, wielką tubą grzmiał i skrzeczał na przemian: mazury, polki, oberki i tanga, fokstroty, a także marsze gladiatorów i florentyńskie, które zalewały peron kaskadą dźwięków” – pomiędzy hukiem przelatujących ekspresów i sapiących lokomotyw zatrzymanych pod semaforem – po odgłosy przyrody: „spośród zarośli dobiegały trele słowików, gdzieś z oddali, od mokradeł niósł się chóralny śpiew żab”. O teatralną szatę dźwiękową spektaklu zadbał brwinowski artysta Adam Gzyra.
Każdemu pojawieniu się na brwinowskim peronie Donny Kamelii towarzyszy głos Amelity Galli-Curci z bardzo starego, „skrzypiącego”, nagrania „Traviaty” z początku ubiegłego wieku. Ten przejmujący włoski sopran koloraturowy utożsamiamy z czarnowłosą i płomiennooką brwinowską pięknością, za każdym razem ożywia nas i uwodzi, aż wreszcie - łapie za gardło w finale…
Teatr jest żywy, zmysłowy, i ten sposób odbioru „Donny Kamelii” poprzez wszystkie nasze zmysły zasugerowany przez przywołany na początku epizod z magdalenką - umowne okulary 3D - okazał się (co wiemy ze szczególnie skupionego odbioru spektaklu, jak i rozmów „przy kawie i herbacie” po spektaklu) okazał się trafiony.
Pierwszą częścią programu I Brwinowskich Mikołajek Teatralnych – zorganizowanych z inicjatywy dwóch miejscowych stowarzyszeń: Teatru Na Pustej Podłodze i Towarzystwo Przyjaciół Brwinowa, a ufundowanych przez Urząd Gminy Brwinów – był spektakl dla najmłodszych mieszkańców: „Zimowe przygody Bałwanka Franka” Teatru Jumaja (reż. Katarzyna Afek i Jacek Zienkiewicz), i to właściwie brwinowskie dzieci, zarażone bakcylem teatru przez 10 wakacyjnych spektakli na Scenie Letniej im. Jadwigi Warnkówny, sprowokowały swoich dorosłych do przyjścia na drugą część teatralnych Mikołajek, czyli „Donnę Kamelię”.
„Zimowe przygody Bałwanka Franka” Teatru Jumaja – według scenariusza Jacka Zienkiewicza, reżyseria: Katarzyna Afek, Jacek Zienkiewicz, muzyka: Katarzyna Afek, obsada: Katarzyna Afek, Katarzyna Skoniecka, Jacek Zienkiewicz, Patryk Smarski.
***
„Donna Kamelia” Teatru Na Pustej Podłodze - monodram wg opowiadania Stanisława Kowalewskiego w wykonaniu Jacka Zienkiewicza, reż.: Waldemar Matuszewski, scenografia: Barbara Batyra, opracowanie muz.: Adam Gzyra.