Jako człowiek, który z dumą dzierży dyplom Wydziału Wiedzy o Teatrze warszawskiej Akademii Teatralnej, czuję się w obowiązku odnotować nadchodzący jubileusz pięćdziesięciolecia tejże instytucji. Przypada on na listopad 2025 roku, a moja duma jest, jak na Polaka przystało, ufundowana na paradoksie. Jest to duma z czegoś, co z definicji miało prawo nie istnieć. Pisze Konrad Szczebiot na stronie AICT Polska.
Aby pojąć istotę tego święta, trzeba cofnąć się do jego absurdalnego aktu założycielskiego. Mamy rok 1975. Szczytowy Gierek, epoka, w której jedyną realną wartością była surówka hutnicza, a jedyną miarą sukcesu – metry kwadratowe płyty paździerzowej. Władza, która chciała zarządzać wszystkim, dziwiła się, gdy pociągano ją do odpowiedzialności za wszystko. I oto w sercu tego systemu, w państwie, które bało się myśli bardziej niż stonki, dochodzi do cudu.
Ówczesny rektor Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej, Tadeusz Łomnicki – artysta wybitny, choć politycznie, powiedzmy, uwikłany – oraz Jerzy Koenig, krytyk, erudyta i prawdziwy „człowiek instytucja”, postanawiają powołać do życia twór z definicji anty-produkcyjny. Zakładają wydział teoretyczny w szkole artystycznej. Wydział, który nie będzie „produkował” aktorów. Nie da systemowi reżyserów. Nie dostarczy nawet scenografów. Będzie, o zgrozo, produkował ludzi, których jedyną funkcją jest wiedzieć.
To był najwyższy wykwit ironii. W państwie realnego socjalizmu stworzono rezerwat dla myśli. Było to możliwe tylko dlatego, że system był albo tak bezdennie głupi, albo tak arogancko pewny siebie, że pozwolił sobie na luksus finansowania własnych, elitarnych krytyków. WOT był dowcipem z systemu. Był emanacją polskiego pragnienia, by „gonić za chimerą” – w tym wypadku chimerą wiedzy dla samej wiedzy.
Gdyby pewien bezlitosny, wileński realista dożył tej chwili, prychnąłby ze złością. Oto znowu, zamiast budować „silne państwo”, my, Polacy, nawet w warunkach opresji, zajmujemy się tworzeniem kolejnych koteryjek „inteligenckich”. Zamiast myśleć o racji stanu, myślimy o teatrze.
Jubileusz Wydziału zbiega się fortunnie z setną rocznicą urodzin jego patrona duchowego i intelektualnego, profesora Zbigniewa Raszewskiego. To postać kluczowa dla zrozumienia, czym WOT miał być. W czasach ideologicznego chaosu, Raszewski był gwarantem rzetelności. Jak wynika z programu poświęconej mu konferencji „Raszewski/Perspektywy”, był to „historyk totalny”. Człowiek faktu, źródła, benedyktyńskiej precyzji. Uczy, że „wiedza” to nie publicystyczna impresja, lecz żelazna dyscyplina.
Raszewski dał narzędzia. Należy jednak, dla zachowania intelektualnej uczciwości, postawić obok niego anty-patrona, a mojego mistrza patronującego całej tej rubryce ze stawianą przez niego na piedestale realpolitik, który polską inteligencją organicznie gardził.
Cała moja duma absolwenta WOT zasadza się na zderzeniu tych dwóch testamentów. Raszewski uczył jak myśleć. Realista bezlitośnie pytał: po co wam te narzędzia?
Wydział Wiedzy o Teatrze jest bowiem idealną fabryką ludzi, których sportretował pewien konserwatysta w swoim najokrutniejszym i, niestety, najprawdziwszym cytacie: „Polacy, będąc narodem inteligentów, obstają przy matołach nawet w najcięższych dla swego bytu narodowego chwilach”.
My, absolwenci WOT, jesteśmy tym „narodem inteligentów” par excellence. Przez pięć lat studiów uczymy się rozróżniać konwencje teatru antycznego, analizować teatr elżbietański i niuanse Wielkiej Reformy Teatru. Czynimy to w czasie, gdy ludzie pragmatyczni zajmują się realną polityką, gospodarką i racją stanu.
Zwolennik silnej władzy wykonawczej, niemal monarchicznej , widziałby w WOT wylęgarnię anarchii. WOT nie uczy rządzić. WOT uczy krytykować. Uczy nieustannej polemiki, która jest zaprzeczeniem sprawnej władzy.
Wystarczy spojrzeć, czym, wedle własnych deklaracji wydziału, zajmuje się absolwent. Jest przygotowany do pracy „w teatrach i instytucjach kultury oraz prasie teatralnej i kulturalnej”. Jest krytykiem, animatorem, kierownikiem literackim, rzecznikiem.
A jeśli spojrzymy na listę absolwentów, diagnoza realisty staje się miażdżąca. WOT nie produkuje mężów stanu. Produkuje komentariat.
Tomasz Raczek jest wybitnym krytykiem filmowym – recenzuje, nie produkuje. Paweł Goźliński jest pisarzem i redaktorem naczelnym Wydawnictwa Agora – redaguje i wydaje książki, nie ustawy. Igor Janke to błyskotliwy publicysta, twórca platformy do dyskusji (Salon24.pl) i prezes think-tanku (Instytut Wolności) – on doradza władzy lub ją krytykuje, ale sam nią nie jest. Nawet jeśli absolwent, jak Piotr Cieplak, idzie w praktykę, jest to praktyka artystyczna, symboliczna, a nie polityczna.
Lista absolwentów WOT to dowód koronny. Wszyscy oni są „narodem inteligentów”. Są dokładnie tymi „ludźmi zbyt inteligentnymi”, by stanąć na czele. Ich rolą, którą WOT zaszczepił im perfekcyjnie, jest krytyka „matołów”, którzy akurat realnie rządzą.
WOT jest zatem fabryką systemowej opozycji. Fabryką tych, co wiedzą lepiej, ale z definicji nie biorą odpowiedzialności. My, absolwenci, jesteśmy mistrzami w pociąganiu do odpowiedzialności, pozostając bezpiecznie w instytucjach kultury.
Czym zaś żyje Wydział dzisiaj, gdy świętuje swoje 50-lecie i 100-lecie Raszewskiego? Z jednej strony czci „historyka totalnego”. Z drugiej, jak wynika z aktualnego programu studiów, jego studenci uczą się o „Kulturze popularnej” i pobierają „Wstęp do performatyki”.
Zaglądam do programu konferencji jubileuszowej. Obok paneli o Raszewskim, znajduję referaty o tytułach: „Biogramaty w polu praktyk dramatopisarskich i dramaturgicznych – rekonesans”, „Odzieranie, zawłaszczanie, infekowanie” oraz „Quatralia. Świadoma droga do scenicznej nieświadomości”.
Oto nowy absurd. Uciekliśmy od marksistowskiej nowomowy Gierka, by w wolnej Polsce wpaść w nowomowę akademicką. To jest nowa „dyktatura ciemniaków”, tylko tym razem uzbrojona nie w legitymację partyjną, lecz w Foucaulta i „zwrot performatywny”. To język, który nie służy do opisu rzeczywistości, lecz do jej zaklinania i budowania pozycji w stadzie.
Gdy zaś spojrzymy na debaty o teatrze toczące się poza Akademią, widzimy, że głównymi tematami stają się „Ekologia i Ekonomia w Teatrze” oraz „Nowe Media i Technologie w Teatrze”. I tu odzywa się we mnie realista. To jest ostateczny upadek inteligencji. Skoro nie potrafimy budować „silnego państwa”, to przynajmniej kiedyś zajmowaliśmy się Szekspirem. Dziś nawet to nas nudzi. Dziś teatrolog, zamiast pisać o aktorstwie (co, jak widać z panelu „Jak pisać o aktorstwie?”, stało się dla krytyków zbyt trudne), woli zajmować się śladem węglowym teatru i jego budżetem.
Nic dziwnego, że sami krytycy teatralni (główny produkt WOT-u) biją na alarm. W dyskusjach o stanie krytyki padają oskarżenia, że rządzi nią „głupota, arogancja i stadne myślenie”. To samospełniająca się przepowiednia: „naród inteligentów” doprowadził do stanu, w którym sam siebie oskarża o bycie „matołami”. A polski paradoks znów tryumfuje: „chcemy być czymś innym, niż jesteśmy”. Nie wystarczy nam bycie teatrologami. Chcemy być ekologami, socjologami, performerami. Byle nie sobą.
A jednak, mimo tej całej żółci i ironii, jestem dumny, że ukończyłem ten Wydział.
Jestem dumny, ponieważ WOT, założony w 1975 roku jako absurdalny kaprys systemu, przez pięćdziesiąt lat pozostał wierny swojej podstawowej misji: swojej bezużyteczności. I w tej właśnie bezużyteczności tkwi jego siła.
WOT nie uczy zawodu. Uczy myślenia. W świecie, który domaga się wyłącznie pragmatyzmu – czy to komunistycznego pragmatyzmu produkcji (w 1975), czy neoliberalnego pragmatyzmu zysku (w 2025) – WOT pozostaje rezerwatem luksusowej, niepraktycznej myśli. Jest miejscem, gdzie można przez rok analizować teatr antyku i nikt nie pyta: „Ale jaki będzie z tego zwrot z inwestycji?”. Jest to, używając języka pewnego ironisty, najbardziej wolnościowe miejsce, jakie można sobie wyobrazić, właśnie dlatego, że jest tak absurdalnie, cudownie niepotrzebne.
Oczywiście, zwolennik racji stanu puka się w czoło. Powiedziałby, że Anglicy w tym czasie budowaliby Imperium, a my hodujemy kolejne pokolenie, które będzie „obstawiać przy matołach”, pisząc błyskotliwe analizy „biogramatów”.
I ma rację. Obaj mają rację. Na tym polega ten Wydział.
Duma absolwenta WOT to duma z bycia częścią najbardziej błyskotliwego, erudycyjnego i politycznie impotentnego środowiska w Polsce. To duma z bycia Polakiem-inteligentem w pigułce. Wznoszę więc toast: za pięćdziesiąt lat wspaniałej, absurdalnej bezużyteczności. Obyśmy tylko, debatując o „performatyce”, nie skończyli jak minister Beck, gdy „o jedenastej – powiada aktor – sztuka jest skończona”, a państwa nie ma.