„Czym jest me życie? Ach, jedną chwilką”. Co to znaczy, kiedy mówi to młody mężczyzna z kraju ogarniętego wojną, kiedy każdego dnia spodziewa się powołania na front? Co to znaczy, kiedy wojna jest na wyniszczenie Narodu, kto będzie płodził następnych żołnierzy, jak tych zabraknie? Co to znaczy nagle dla mnie matki, pani Rollison, kiedy wojna jest 300 kilometrów od moich trzech synów, którzy mają mokre oczy oglądając ze swoimi dziećmi śmierć Mufasy w Królu Lwie.
Od zawsze poszukuję Prawdy absolutnej w teatrze tak, jak Kopciuszek wysłany w zimie przez złą macochę do lasu po poziomki i fiołki. Dwa tygodnie temu znalazłam tak piękne, że w ogóle się ich nigdy nie spodziewałam. Ale smakują dziwnie słodko, jakby wyrosły z krwi niewinnej.
„Dziady” w reżyserii Mai Kleczewskiej wyreżyserowane w Teatrze Dramatycznym w Iwano-Frankiwsku (przedwojennym Stanisławowie). Maja reżyserowała pro bono, a Zespół naszego Teatru zbierał pieniądze na spektakl na koncercie charytatywnym. Wreszcie niedawno mogliśmy obejrzeć te „Dziady” na Boskiej Komedii w naszym Słowaku. Nie, nie obejrzeć, a przeżyć boleśnie.
Widownia na scenie, patrzymy od tyłu na spuszczoną kurtynę. Czekamy na akcję. Nagle przeraźliwa syrena, alarm bombowy. Bębenki nie wytrzymują, serce zaczyna walić, psychika wpada w panikę. Wyje i wyje, nie przestaje!!!!! Zatykam uszy. Wyje! Czujemy zagrożenie. Przy takich alarmach Koledzy Ukraińcy zaczynali pierwsze próby. Czy można się do tego przyzwyczaić? Nie zwariować? Wreszcie cisza, kurtyna w górę.
Przed nami czerwone puste krzesła teatru, jakby zabrakło już ludzi, żeby te krzesła zapełnić. Zawsze są czerwone, widzę je ze sceny od 37 lat, teraz wydały mi się krwawe. Zobaczyłam zdjęcie pośmiertne teatru w Mariupolu, starszego o 15 lat od naszego. Z opuszczonego w dół orkiestronu wystają chłopaki z okopów gdzieś pod Awdijiwką, umęczeni, ranni, brudni, w chwili przerwy pomiędzy śmiercią a śmiercią. Wściekli, apatyczni, w depresji, w agresji, rozmowy o okrucieństwie, wywózkach, rozładowywane anegdotą, wreszcie tęsknie nucone dumki przeradzają się w pełne wściekłości wrzaski Erynii, pełne rządzy zemsty, krwi, kary za wszelkie nieprawości ze strony… - no właśnie, nikt z nas nie ma wątpliwości, że tym razem nieprawości na imię Putin. Pieśń „Zemsta na wroga” jak wyrzygana z bolących trzewi, wypluta jadem! Fala energii bije w nasze serca, czuję, jak dostaję dreszczy, serce wpada w arytmię. Nie mogę opanować drżenia. Jakbym się dusiła tą wściekłością. Cała rozpalona! I tylko dwie postaci zachowują dziwny spokój. Tyłem do nas. Czekają na stosowny moment. To Konrada z naszych „Dziadów”, jakby starsza siostra Konrada ukraińskiego, któremu przekaże pałeczkę do pojedynku z Bogiem. A może to jej syn, którego poświęca w każdym pokoleniu, żeby zniszczył wreszcie fatum, które gna bohatera zawsze w kierunku zagłady. Niech się wreszcie uda! Dominika Bednarczyk przekazuje nasze deski genialnemu Romanowi Letskiemu w wojskowej bluzie z żółtym tryzubem.
Ta rozmowa z Bogiem wyciska łzy całej widowni. Nikt już się nie wstydzi, niech płyną. Tak, jak z Gustawa narodził się Konrad, tak Roman pożarł Konrada na naszych oczach, oddał mu swoje ciało i swoje życie. Roman sięga do Boga, prawie Go dotyka, Bóg się kurczy, czuję, że to Roman jest większy i mądrzejszy, czulszy i bardziej rozumiejący. Zawstydza Boga oderwanego od Ludzi. Obnaża Boga ubóstwiającego swoje bóstwo. Czuję, że zamiana miejsc byłaby lepsza dla Człowieka. Wierzę Romanowi, kiedy mówi „ja kocham cały naród!...chcę go dźwignąć, uszczęśliwić, chcę nim cały świat zadziwić”.(…) Jeśli mnie nad duszami równą władzę nadasz, ja bym mój naród jak pieśń żywą stworzył.” „Daj mi rząd dusz”! ”Nie gardź mną, ja nie jeden, choć sam tu wzniesiony. Jestem na ziemi sercem z wielkim ludem zbratan, mam ja za sobą wojska, i mocy, i trony”.(…) Ja i ojczyzna to jedno”. To już nie jest teatr, nie ma murów, ścian, przestrzeń się poszerza, sięgamy Boga i okopów hen daleko. Jesteśmy w środku jakiejś burzy magnetycznej o potężnym ładunku, która zaraz rozreguluje cały sprzęt wroga. I kiedy to może się udać wkracza patriarcha Cyryl z dwoma oprawcami, okadza, torturuje w imię tego Boga, który milczy od wieków.
Topi w wiadrze z wodą. To już nie teatr, to prawda. Siedziałam w pierwszym rzędzie, czoło Romana uderza w kant metalowego wiadra. Jeszcze Go podwieszą za ręce, po czym opuszczą z hukiem na scenę. Czy ten Konrad przeżył? Myślę, że nie. Czarny Anioł zabiera nas przez widownię do westybulu, do złoceń i czerwonego dywanu, jak w Cannes. Zwłoki Konrada widzowie omijają. Klęknęłam, i palcem starłam z czoła Romana krew. Była prawdziwa.
Poczułam dotyk Anioła, przez moment staliśmy oko w oko, dotknął mojej twarzy, dwa Anioły Mai Kleczewskiej z Dziadów, on czarny i ja biały.
A na westybulu ścianka dla paparazzi, na schodach rewia próżności, ochroniarze, reporterzy i my, widzowie, tłum który koniecznie chce się otrzeć o gwiazdy, o celebrytów, może jakieś zdjęcie, jakiś autograf.
Kiedyś Walery Fokin powiedział mi, że Rosjanie mówią na takich „niebażitiel”, czyli mieszkaniec nieba. Usiłujemy przez głowy zobaczyć, jak wyglądają, jak się pławią w luksusie za krwawe pieniądze, które nikomu nie przeszkadzają. Świat nie zmieni przyzwyczajeń z powodu jakiegoś tam ubogiego kraju na rubieżach.
Rollisonowej nikt nie chce przepuścić, nikt nie odstąpi „dobrego” miejsca. Musi znaleźć inny sposób ratowania syna. Przecież to Matka, zrobi wszystko. Wpada z góry na schody z furią, naga, z wymalowanym na piersi napisem „stop gwałtom”. Wyrzucają ją, wpada znowu. Czuję, że połowa gapiów nawet nie zauważyła, a ta która zauważyła jest zła, że jakaś wariatka, performerka zakłóca takie widowisko.
Na końcu aktorzy wychodzą z flagą Azowstalu w Mariupolu.
Czuję ból i wstyd za świat. A jak oni się czują? Anioł ma dwóch synków i powołanie do wojska. Inny od początku pomaga przyjaciołom z Azowstalu. Dyrektor robi, co może, żeby uchronić swoich aktorów od frontu, bo wie, że nie przeżyją. Ich powołanie to walka w teatrze, gdzie wszystko coś udaje, tylko życie aktorów jest prawdziwe.
Lidia Bogaczówna, która nigdy nie zapomni tego przeżycia, w którym nic nie było udawaniem. To jak lustro z „Królowej śniegu”, które rozbiło się tego wieczoru w Teatrze, a odpryski wpadły do każdego serca zagnieżdżając się tam na stałe. I niech jak najczęściej kłuje.