„Księżniczka czardasza” Imre Kálmána w reż. Jerzego Snakowskiego w Operze Bałtyckiej w Gdańsku. Pisze Maciej Gogołkiewicz na blogu Operetkowe.info.
Veni. Vidi. Scripsi. Dzielę się moimi wrażeniami po obejrzeniu "Księżniczki Czardasza".
Nie masz czasu na czytanie? Posłuchaj na YOUTUBE i SPOTIFY
Podobno mówi się, że operetka jest niezjadliwa, a tymczasem w Operze Bałtyckiej, reżyser "Księżniczki Czardasza", Jerzy Snakowski funduje nam "intrygę o wysokiej kaloryczności", jakby usłyszał (sparafrazowane nieco) wezwanie padające ze sceny: "Niech Snakowski Czardaszkę nam przywróci". Dzieło Imre Kalmana wraca na scenę Opery Bałtyckiej potraktowane z należytym szacunkiem dla libretta i partytury, ale nie brakuje mu świeżości, pozwalającej odkryć na nowo i zrozumieć ten sceniczny gatunek, zwłaszcza komuś, kto pierwszy raz spotyka się z operetką.
„Księżniczka Czardasza” to trzy akty doskonałej zabawy, miłosnych uniesień, wzruszeń i nieśmiertelnych szlagierów operetkowych. Całość przyprawiona szczyptą współczesności, bo pojawiają się tu: wakacje kredytowe, wypłacone środki z OFE, stand-up, glukoza i laktoza, a nawet... Grażyna Brodzińska! Wszystko wplecione w libretto ze smakiem i wyczuciem rytmu. Skoro o smaku... Jest sporo dobrego jedzenia (również 'śmieciowego' dosłownie), jest też bawiące do łez, widowiskowe slow motion z tortem i ten spektakularny coming out Księżnej Anhildy! Tak! Coming out – nie znajduję tu lepszego określenia.
Posłuchaj podcastu o kulisach powstawania "Księżniczki Czardasza" w Gdańsku
Nie brakuje dowcipów i nawiązań do filmów, kabaretów. W jednej ze scen Książe Leopold przekonuje, że jego "drzewo genealogiczne rżnie się na deski sceniczne" (skojarzenie z Kabaretem Dudek), w innej Boni ubolewa, że z Sylvą nie zdąży na rejs Titanikiem, co Feri komentuje: "A to pech". Ten sam Feri nie zostawia suchej nitki na współczesny szlagierach z nurtu muzyki lekkiej, łatwej i przyjemnej. Mnogość nawiązujących do naszych czasów dygresji może sprawić widzowi ogromną przyjemność, o ile tylko ten pozwoli się ponieść doskonałej zabawie. (A z tym mam wrażenie publiczność ma delikatny problem, jakby obawiając się czy wypada się zaśmiać, czy niespodziewanie zaklaskać. Drodzy Państwo nie hamujmy tych emocji, zachwycajmy się i śmiejmy, bo to jest... operetka).
„Księżniczka Czardasza” to wiele pomysłowych, scenicznych zabiegów jak choćby projekcja filmu (na początku II aktu), w stylistyce niemego kina, pokazującego podróż Sylvy do Ameryki. Pięknie zaczyna się również akt III, gdy zaglądamy za kulisy zamkniętego variete „Czardasz” (nie „Orfeum” jak w oryginale), wsłuchując się w niesamowitą, jazzową interpretację „Nie szukaj szczęścia”, zagraną na białym pianinie (w roli Franca – Dominik Kisiel). W tle stłumione światło, opuszczone sztankiety. Magia!
W zachwyt wprawiła mnie choreografia stworzona przez Michała Cyrana, znanego z musicalowych produkcji, dla którego była to pierwsza operetkowa przygoda. Chylę nisko głowę przed baletem Opery Bałtyckiej, za to, że dał się ponieść tanecznemu szaleństwu Cyrana. Dawno nie miałem takiej przyjemności z oglądania pracy tancerek i tancerzy, z delektowania się ruchem na scenie. Wspaniały taniec, ruch rąk, ramion, ależ to było piękne! Od „Czardasza Sylvy”, przez „Jakże mam ci wytłumaczyć”, „Dosyć basta, nigdy więcej”, „Joj mama”, aż po wielopoziomową choreografię w „Nie szukaj szczęścia”. Dodajmy cudownie w finale podkreśloną światłem w kolorze magenta (o ile wzrok mnie nie mylił)! Takich subtelności światła, pierwszorzędnie wyreżyserowanego przez Macieja Iwańczyka, jest jeszcze sporo!
Zadziwiające jest to, że Cyranowi udało się włączyć w sceniczny ruch także chór Opery Bałtyckiej (przygotowany przez Agnieszkę Długołęcką-Kuraś), co w połączeniu z delikatną grą aktorską wypada wspaniale. To jeden z tych elementów inscenizacji, który naprawdę zwraca uwagę!
Tym bardziej, że - świetnie bawiący się swoją rolą - chór doskonale również ubrano. To zasługa autorki kostiumów Hanny Wójcikowskiej – Szymczak. W I akcie chórzystki i chórzyści mają jednakowe, męskie stroje, identyczne peruki – mamy tu bywalców variete. W II akcie chórzystki w pięknych różowych sukienkach, niektóre z maskami na twarzy, chórzyści mają na głowach poroża - jesteśmy w Bawarii, w Monachium. Również kostiumy baletu zachwycają: złota, kowbojska stylizacja czy perłowe ubiory półnagich (niedosłownie) tancerek – mamy prawdziwy rewiowy rozmach. Są wachlarze z piór, cekiny, różowe peruki. Do tego bajecznie kolorowe stroje baletu – niczym z lat 30-tych ubiegłego wieku – sukienki wyzwolonych kobiet, śmiało odsłaniających łydki w porywającym walczyku „Żonko, żoneczko”. Cóż za niesamowity kontrast.
Kreacje Sylvy są olśniewające! Gdy jest artystką, oglądamy ją na scenie wykonującą „Czardasza”, ubraną jest wtedy w spektakularną kreację z mnóstwem naszytych pereł. Ileż tu detali Na głowie ma pióropusz. Pióra opadają jej na ramiona, plecy. To tylko element stroju? Czy może magiczny talizman. Nie można oderwać od niej wzroku. Ale gdy spotykamy Sylvę prywatnie, po pracy, to jej kostiumy zachwycają elegancją, ale i skromnością, Szczególnie ta piękna turkusowa sukienka.
Ale to suknia Księżnej Anhildy kradnie show! Jest monumentalna. Idealne uosobienie „kobiety – generała”, „cesarzowej czardasza”. Cudownie czarna, z ukrytym pod spodem „alter ego” księżnej... Do sukni Anhildy nawiązują wspaniałe suknie dwórek księżnej (Izabela Kester i Joanna Rudnicka), dwóch kobiet podążających krok w krok za księżną. To dla mnie najbardziej fascynujące postaci, które odebrałem jako „przedłużenie” emocji księżnej, których ona sama nie okazuje tak otwarcie. Genialnie zagrane: strach, zniecierpliwienie, ciekawość; wykreowane ruchem ciała, gestami, ruchem dłoni, a nawet samymi kciukami! Wyśmienite!!!
Hanna Wójcikowska-Szymczak jest również autorką scenografii, której centrum stanowią dwunastostopniowe schody niczym z najlepszego rewiowego teatru. Błyszczą, świecą, dymią. Do tego mamy dwie mniejsze sceny umieszczone po bokach proscenium. Jedna to garderoba Sylvy w variete z przepięknym szezlongiem, druga to zaplecze „Czardasza”, gdzie chodzi się zapalić papierosa, by między kubłami na śmieci... poplotkować. Akcja operetki wychodzi również poza scenę. W bocznych lożach, zasiadający tam chór wciela się w widzów, komentując, klaszcząc. Całość dopełniają multimedia Michała Lewandowskiego. (Długo myślałem, skąd ta wiewiórka na wizualizacji przed III aktem, tuż obok śladów po graficiarzach, których chyba nie było ponad 100 lat temu).
Ten realizatorski dream team dopełnia Adam Banaszak, który poprowadził Orkiestrę Opery Bałtyckiej. Ileż tu szacunku dla muzycznego pierwowzoru! A jednocześnie doskonałej zabawy partyturą, powtarzania wybranych, najpiękniejszych motywów, które stają się muzyczną identyfikacją np. postaci Sylvy. Dialogi wzmocnione melodiami – brzmi to doskonale. Muszę przyznać, że dawno nie słuchałem - niewspomaganej techniką – orkiestry. To była prawdziwa, satysfakcjonująca przyjemność.
Jestem pełen uznania dla - dokonanego przez reżysera - wyboru obsady. Obejrzałem „Księżniczkę Czardasza” tylko z jedną obsadą, ale muszę przyznać, że są to artyści najwyższej klasy! W roli Sylvy podziwiałem Adrianę Ferfecką obdarzoną pięknym sopranem, o czym można przekonać się już na samym początku operetki, gdy wykonuje „Czardasz Sylvy”. (Zanim zacznie śpiewać, schodząc ze schodów zwraca się do gości variete: „Hello Boys!” Urocze!). Niezwykle emocjonalne „Nie szukaj szczęścia”, „Jakże mam ci wytłumaczyć”, „Tłumy fraków” w jej wykonaniu to niewątpliwie perełki tego spektaklu. Ferfecka pewnie prowadzi swoją postać łącząc doskonałe aktorstwo z... tańcem. Doceniam ten wysiłek! Również jako jedyna z obsadowych Sylv wykonuje popisowy numer pole dance! Adriana Ferfecka idealnie wpisała się w moje wyobrażenie Sylvy Varescu – młoda, odważna, pewna siebie, z poczuciem własnej wartości! Prawdziwa artystka!
W obejrzanym przeze mnie spektaklu Ferfeckiej partnerował wspaniały tenor Emil Ławecki jako Edwin. Mistrzowsko zaśpiewane duety. Doskonale opowiedział swoją postać, a przede wszystkim swoje relacje z matką.
Gwiazdami wieczoru są także: Katarzyna Pawłowska (jako Nastka) i Kamil Pękala (Boni), których mogę – uwaga! - „przekarmić komplementami”. Absolutnie wyjątkowi!!! Prowadzą swoje postaci z niezwykłą lekkością, doskonale przy tym się bawiąc. A gdy razem śpiewają „Bo to jest miłość” to... ze sceny lecą iskry.
Michał Kutnik stworzył idealnego Feriego, przy okazji wcielając się także w postać czeskiego ambasadora! Cudowna jest scena, gdy Feri błogosławi związek Sylvy i Edwina. Kutnik ma niesamowity głos. Idealny narrator, komentujący wydarzenia dziejące się w operetce. Cóż za poczucie humoru i ileż mądrości życiowych! Prawdziwy król rozrywki! Budził u mnie skojarzenia z P.T. Barnumem („The Greatest Showman”) uważanym za jednego z prekursorów nowoczesnego przemysłu rozrywkowego. I zastanawia mnie jeszcze jedno, czy między Ferim a Sylvą przypadkiem nie rodziło się też jakieś uczucie... To byłby nieoczekiwany zwrot akcji.
Aktorstwo najwyższej klasy zafundował widzom Piotr Kosewski grający postać Księżnej Anhildy. Przyznam szczerze, że początkowo obawiałem się takiego rozwiązania, zaproponowanego przez reżysera. Bałem się przerysowania, śmieszności, może nawet jakiejś wulgarności. Ale jest wprost przeciwnie! Bardzo inteligentnie stworzona kreacja żony, matki... generała, przed którą Edwin (rozmawiając przez telefon) staje na baczność. Anhilda Kosewskiego dbająca o „czystość błękitnej krwi” w finale II aktu pada na schodach niczym Rejtan przez synem. Dodam, że to chyba jedyna postać z taką wspaniałą i precyzyjną charakteryzacją, jak się domyślam - wymagającą i czasochłonną. Kosewskiemu partnerował jako Książe Leopold rewelacyjny Paweł Strymiński.
Zastanawiam się jaką teraz operetkę Jerzemu Snakowskiemu mogłaby powierzyć do zrealizowania Opera Bałtycka lub też inna scena. Bo, po tak przemyślanie zrealizowanej „Księżniczce Czardasza”, Snakowski powinien spodziewać się „bardzo ważnego telefonu”. Mam wrażenie, że reżyser wsłuchał się w głosy, myśli i oczekiwania współczesnego widza i przygotował inscenizację, która według mnie jest niepodważalnym must see! Liczę, że jesienią będzie to najczęściej grany tytuł w Operze Bałtyckiej. Bo to jest... operetka!