EN

19.02.2024, 08:52 Wersja do druku

Berlin w Opolu

 „Instrukcja dla pań sprzątających" Lucii Berlin w reż. Olgi Ciężkowskiej w Teatrze im. J. Kochanowskiego w Opolu. Pisze Kamil Bujny w „Teatrologii.info”.

fot. Edgar de Poray

Co wyzwala, rozpoczyna opowieść? Często przypadek, dla którego trzeba znaleźć odpowiednią metodę. Za większością niesamowitych historii w mniejszym lub w większym stopniu stoi przedziwny splot okoliczności: ktoś o czymś gdzieś pomyślał, ni z tego, ni z owego wpadł na jakiś pomysł, omyłkowo coś odkrył, niespodziewanie coś gdzieś usłyszał bądź zobaczył. Najpierw jest więc przebłysk, dziwny traf, a rozwiązanie czy forma znajduje się później. Podobną perspektywę przyjmuje Olga Ciężkowska, reżyserka najnowszego spektaklu wystawionego w Teatrze im. Jana Kochanowskiego w Opolu: już na samym początku Instrukcji dla pań sprzątających, powstałych na podstawie opowiadań Lucii Berlin, przewrotnie dowartościowuje przypadek. W pierwszej scenie dowiadujemy się bowiem, że mężczyzna w kowbojskim kapeluszu, leżący na wznak na podłodze, przykuwający uwagę widza, „mógł być głównym bohaterem, ale umarł”.

Jeśli więc nie o mężczyźnie, to o kim będzie przedstawienie? – mógłby pomyśleć zaintrygowany czy nawet zaniepokojony odbiorca. Jeśli jednak, przychodząc na spektakl, choć trochę zaznajomiłby się z twórczością amerykańskiej pisarki, trafnie podałby dobrą odpowiedź – o kobietach! To o nich Berlin pisała opowiadania, bazując w dużej mierze na własnych życiowych doświadczeniach. Z tego też powodu reżyserka i Martyna Wawrzyniak, odpowiedzialna za adaptację i dramaturgię, wprowadziły do widowiska sceniczne alter ego samej pisarki – mowa o Lucii, postaci, w którą wciela się Cecylia Caban. Bohaterka, inspirowana narratorką Punktu widzenia, jednego z krótkich utworów prozatorskich Berlin, poznaje w pralni Henriettę (Judyta Paradzińska), o której – jak się dowiadujemy – będziemy chcieli słuchać tylko dlatego, że „szczegóły z życia tej kobiety […] spisane są w trzeciej osobie”. Henrietta, bardzo samotna, prowadząca monotonne, uregulowane życie, towarzyszy Lucii przez cały spektakl. Otwierająca i zamykająca scena zdają się ponadto sugerować, że wszystko, co dzieje się w widowisku, rozgrywa się wyłącznie w głowie lub w opowieści bohaterki-pisarki: to, co ukazuje w swoich opowiadaniach, materializuje się przed widzem w formie rozmaitych interakcji między protagonistami. Raz wpisane są one w serialowe, melodramatyczne konwencje, innym razem zostają ujęte przy użyciu westernowych czy paradokumentalnych form, a kiedy indziej poprowadzono je z myślą o realistycznym ukazywaniu psychologii postaci. Pomysł tak otwartego eksponowania na scenie alter ego pisarki wydaje się uzasadniony, zważywszy na to, że Berlin w swojej twórczości ochoczo czerpała z własnych doświadczeń, uprawiając tzw. autofikcję – twórczość, dla której znamienne jest czynienie przez autora bądź autorkę własnego życia tematem i zarazem obszarem uprawianej literatury. Twórcy podwójnie dowartościowują więc samą Berlin (zwłaszcza w kontekście osiągnięć feminizmu), gdyż tematem przedstawienia czynią nie tyle losy postaci wykreowanych przez amerykańską pisarkę, ile ją samą i jej artystyczne wybory. Pod tym względem Instrukcje… nie bez powodu mogą przywodzić na myśl Biegunów Olgi Tokarczuk w reżyserii Michała Zadary z repertuaru Teatru Powszechnego w Warszawie. W jakże udanej scenicznej adaptacji nagradzanej powieści pojawia się przecież postać autorki, niby tylko biernie obserwującej pozostałych protagonistów, a jednak wyraźnie determinującej ich losy.

fot. Edgar de Poray

O kim więc, poza samą pisarką, opowiadają Ciężkowska i Wawrzyniak? Przede wszystkim o kobietach, których życie nie wydaje się źródłem inspiracji do tworzenia opowiadań, spektakli czy filmów – mowa m.in. o samotnych matkach, sprzątaczkach, pielęgniarkach czy salowych. Na opolskiej scenie obserwujemy bohaterów próbujących poradzić sobie z nieznośną monotonią codzienności – pracą, obowiązkami i przeciwnościami. Jak? Na różne sposoby. Tytułowe panie sprzątające (Monika Stanek, Karolina Kuklińska, Magdalena Maścianica) odgrywają wobec klientów określone role („Nauczyłam się od razu mówić paniom, że mój mąż alkoholik niedawno umarł i zostawił mnie z czwórką dzieci”); Carlotta (Maścianica), walcząca z problemem alkoholowym, całe swoje życie, nie tylko pracę, uczyniła planem filmowym – ukrywając własne uzależnienie, gra przed innymi kogoś, kim nie jest: gdy tego wymaga sytuacja, eksponuje fakt bycia dobrą, troskliwą matką i żoną, ale gdy górę nad jej potrzebami bierze alkohol, a jest akurat sama, w pełni oddaje się uzależnieniu; bez przerwy zabiega więc o pozory, udaje, stale kalkuluje, tylko po to, by nikt nie dostrzegł w niej alkoholiczki. Opowiadana przez Lucię-pisarkę historię dwóch sióstr, Rachel (Kuklińska) i umierającej na nowotwór Sally (Stanek), także wpisana jest w metateatralną konwencję. Bohaterki, próbując w jakiś sposób podsumować własne życia, w tym niełatwe relacje z nieżyjącą już matką, rozmawiają ze sobą tak, jakby były postaciami z brazylijskich melodramatycznych seriali – patetycznie, z komiczną przesadą, zupełnie nienaturalnie. Nie zabiegają o prawdę, lecz o pożądane przez siebie przekonania na własny temat. Ta iście aktorska nadmiarowość bynajmniej nie jest przypadkowa. Świadczy raczej o świadomości bohaterów, że ich życie – jak każde życie – jest wariantywne, że ma – uzależnione od wielu okoliczności – potencjalne różne przebiegi. Gdyby tylko jakaś tajemnicza, nienazwana nawet w spektaklu siła (narrator? los? Bóg? szczęście? Wielka Historia?) zdecydowała inaczej, ich codzienność mogłaby wyglądać zgoła odmiennie. Szkopuł jednak w tym, że nic nie wskazuje na to, że coś może się zmienić.

fot. Edgar de Poray

Ten potencjał przeżywania życia w zupełnie inny sposób twórczo interpretuje Dorota Nawrot, autorka scenografii i kostiumów, tak projektując przestrzeń działań aktorskich, by przypominała ona te, które kojarzą nam się z rewiami. Najważniejszym elementem scenografii okazuje się bowiem umieszczony na samym środku sceny podest, po którym – gdyby to była inna, bardziej radosna, mniej tragiczna historia – mogliby schodzić aktorzy, śpiewając przebojowe piosenki o życiu. Losy postaci nie nadają się jednak na fabułę pięknej rewii, trudno o nich byłoby pisać piosenki, które widz chciałby później nucić; niczego jednoznacznie pięknego tu nie ma, żadnych znaczących lirycznych uniesień; dominuje raczej proza życia. Obserwujemy więc postępujące dramaty (takie jak skazane z góry na porażkę walki z uzależnieniami i chorobami), nieustające próby poradzenia sobie z monotonią i nudą, o której Peter Toohey trafnie kiedyś pisał, że wbija „klin między człowieka a otaczający go świat, co intensyfikuje doznania samego siebie”. Żeby do tego nie dopuścić, żeby nie skonfrontować wyobrażeń na własny temat z prawdą o sobie, bohaterowie cały czas opowiadają, teatralizują i udziwniają samych siebie (Henrietta definiuje się w pewnym momencie takimi słowami: „a ja jestem taką bohaterką”). Tylko w ten sposób mogą mieć złudzenie, że pozostają wciąż podmiotem, a nie przedmiotem własnego życia.

W Instrukcjach… pojawia się zatem wiele ciekawych intuicji i reżyserskich pomysłów, ale brakuje konsekwencji, jednego spójnego pomysłu na to, jak spiąć wszystkie prezentowane opowieści i jak w ramach jednego przedstawienia ukazać nie tylko bohaterów Berlin, lecz także ją samą. Spektakl przez cały czas wydaje się rozchwiany dramaturgicznie, pozbawiony klucza interpretacyjnego. Poprowadzony jest bowiem bez przekonania, w wielu kierunkach jednocześnie – właściwie nie wiadomo, co jest jego stawką i o czym twórcy próbują opowiedzieć. Czy chodzi o ukazanie zwykłych-niezwykłych bohaterek opowiadań? O sam gest oddawania głosu komuś, kto na co dzień go nie posiada? Może o przybliżanie widzowi samej Berlin? Zdaje się, że o wszystko po trosze. Zbyt wyraźne i dosłowne zakotwiczenie świata przedstawionego w osobie autorki podważa jednak niezależność i odrębność widowiska jako osobnego względem jej utworów, co uniemożliwia aktorom i aktorkom przekonujące prowadzenie własnych postaci. Za każdym razem, gdy któraś z ról wyda się odbiorcy nieoczywista, ciekawa (jest tak na przykład w przypadku postaci kreowanych przez Stanek i Maścianicę), zostaje prędko zredukowana i sprowadzona wyłącznie do konstruktu narracyjnego, ustalonego i obmyślonego przez Lucię-pisarkę (a w rezultacie – rzeczywistą autorkę). Z kolei akcja sceniczna pozostaje zbyt ewidentnie fikcjonalna, aby mogła – a chyba taka była intencja – zaświadczać o życiu pisarki. Ciężkowska i Wawrzyniak darzą Berlin dużą estymą, co – jak sądzę – mogło utrudniać pracę nad widowiskiem. Ujawnia się to choćby w dominacji tekstu opowiadanego nad jego inscenizacją – zupełnie tak, jakby coś blokowało twórców przed bardziej swobodnym podejściem do adaptowanych opowiadań. Dużo w związku z tym w opolskim przedstawieniu – zwłaszcza z początku – scen, które są nie tyle grane, ile opowiadane – do tego literackim językiem. To, co w prozie amerykańskiej autorki sprawdza się znakomicie (m.in. dowartościowanie szczegółu, banału i regularnie podkreślanie metaliterackości i metateksutalności poszczególnych narracji), przełożone na działania sceniczne traci swój potencjał – nie skupia uwagi widza, wydaje się naddane wobec samej akcji. Instrukcjom… brakuje zatem jakiejś wyraźniej gradacji i zastosowania krytycznej metody (także wobec lektury samych opowiadań). Pozwoliłaby ona, po pierwsze, zaistnieć bohaterom i bohaterkom poza kontekstem samej Berlin, a po drugie – wyrazić w przedstawieniu więcej niż to, że życie ludzkie uobecnia się nade wszystko poprzez opowieść. Wychodząc z Instrukcji…, dobrze pamięta się zaledwie kreacje dwóch aktorów – salowej/telefonistki (fantastyczny Michał Świtała!) i kilka epizodycznych ról Jakuba Klimaszewskiego, bardzo sugestywnie i fizycznie ogrywającego (nie)obecność swoich postaci. Świtała, występujący w scenach głównie monologowych, otrzymał akurat świetnie rozpisany tekst, dający aktorowi pole do interpretacji. Klimaszewski z kolei jako jedyny w każdym wydaniu prezentuje inny, przypisany konkretnej postaci, ruch sceniczny (charakterystyczny okazuje się na przykład jego pantomimiczny dżokej).

Twórcy Instrukcji dla pań sprzątających przywracają więc polskiej publiczności pamięć o amerykańskiej pisarce, ale nie umożliwiają widzowi poznania sugestywnych i wyrazistych postaci (choć przecież w opowiadaniach Berlin nietrudno o takie). W Teatrze im. Jana Kochanowskiego otrzymujemy za to kampową, miejscami slapstickową metateatralną opowieść o silnych – a jednocześnie słabych – kobietach, które nigdy się nie poddają. Na scenie dzieje się dużo, przeskakujemy z historii w historię, ale w tym szaleństwie trudno dojrzeć jakąś metodę. Czasem jest śmiesznie, a za chwilę tragicznie; raz się śmiejemy, rzadziej którejś z postaci współczujemy. To tyle. Czy to dużo? Czy mało? Wydaje się, że ambicje całego zespołu były znacznie większe.

Źródło:

„Teatrologia.info”

Link do źródła

Autor:

Kamil Bujny

Data publikacji oryginału:

15.02.2024