Na gorąco zebrane obserwacje naszych kolegów redakcyjnych po 27. Festiwalu Szekspirowskim.
Zobacz także: Beavis & Butt-Head na Kontakcie
Limon Jerzy – właściwie z jego idei niewiele już zostało, dlatego maleńki trybjucik, ciepłe przypomnienie:
Kamiński Marek Jan (nie mylić z Nepomucenem) z domu Augustynowicz (rocznik 1998) – twórca teatru apokaliptycznego. Gość w wieku 25 lat jest już po apokalipsie. Hitchcock, który zaczynał od trzęsienia ziemi, a potem stopniowo podnosił napięcie, to przy nim małe Miki. Pozdrawiamy przesympatycznego Janka, licząc na jego poczucie humoru i w napięciu czekamy na ciąg dalszy oraz na finalną katastrofę.
Kopciński Jacek – terminator werdyktów. Jak wiadomo przepierwszy dandys teatralny, ale przede wszystkim werdyktowy master of disaster. Wydawało się, że jego występ, w którym popisał się nie po raz pierwszy swymi legendarnymi kompetencjami, był nauczką, ale w tym roku ze Złotym Yorickiem zaatakował znowu. Tak, to powinien być Numer 1 w polskim teatrze, po prostu musi przejąć schedę po Jacku Sieradzkim. Z dedykacją szczerą:
Kryzys z Szekspirem? Rozwiązanie jest proste! Dyrekcja, Łukasz Drewniak, zespół kuratorski i pół Gdańska płaczą, że Szekspira mało w polskim teatrze i co tu zrobić? Kiedyś sprawa była prosta, było do kogo się zwrócić:
No tak, J 23 nie nadaje, ale z braku Klossa możecie skorzystać z naszej pomocy. Wiecie, pod jakim kamieniem nas szukać, chętnie pomożemy!
Crouch Tim – potrójny medalista. Powiedział w ramach swego monodramu, że na Festiwal Szekspirowski przyjeżdża się dwa razy: po raz pierwszy w szczycie formy artystycznej, po raz drugi, by odcinać kupony. Od razu przygarnął trzy Yoricki: za szczerość, zdolność do autorefleksji i celność stwierdzenia. Trochę szkoda, że poszedł na łatwiznę i nie przewalutował komunikatu (cały czas operował funtami).
Ejdżystowska czcionka. Sami zobaczcie, jak wielkiej czcionki użyto w programiku drukowanym:
Needcompany – biedaki flandryjskie. Wiemy, że we Flandrii to kicha straszna jest i artyści muszą oszczędzać na wszystkim, nie to co w Polsce. Dwa lata temu starczyło jeszcze na kilka kostiumów i sos sojowy:
w tym roku już wszyscy na golasa i zamiast sosu tylko woda. Ech ten kryzys jest okrutny…
Rampling Charlotta – dama z latarką i kwiatami. Wszyscy wykonawcy zamiast kwiatów dostawali certyfikaty potwierdzające zasianie drzew nasionami festiwalowymi, a niezapomniana Lucia dostała kwiaty, zasiewając w nas niepokój, że Wielebna Matka Gaius Helen Mohiam może jest nieekologiczna.
Łódź Kaliska – Yorick Yoricków. Nasi faworyci do najwyższych nagród, no i w ogóle do wszystkiego. Ich „Makbet ŁK’a, szepty i podszepty. Opera syntetyczna” trwał 15 minut, a bankiet, zresztą z bankietów dla NIPów najlepszy, trwał co najmniej godzinę i ciągle jadło donosili! Krótko: mniej Szekspira, więcej bankieta! Poza tym produkcja niepoprawnych wesołków jest operą, więc inspiracja dla Opery Bałtyckiej cenna, ale tam proponujemy tylko bankiety.
Bankiety – temat długi. Myśmy się załapali tylko na dwa dla NIPów. Łódź Kaliska w ramach programu równościowego dała na bogato, ale bankiet po Needcompany był jak walka Gołoty. Po spektaklu poszliśmy do kibla, by wiadomo co i zebrać ploteczki, przychodzimy na bankiet, a tam już nic nie ma…
Brook Peter – progresywny eliminator. Było jak trzeba, znaczy nadobna nuda, wspomnienie, uszanowanie, odczytanie soneta i otwarcie dachu ku czci, ale nas kumpel Jurka Grotowskiego zachwycił czymś jeszcze – nowym terminem. Otóż w „Projekcie Burza” dokonał progresywnej eliminacji. Piękne, nie? Dopisujemy do sztambucha (bo my dziadersy som), piękną zdobycz, dumnie konkurującą z archeolożką kostiumu i konsultantem znaczeń (nasze ulubione terminy z nowomowy teatralnej).