„Chłopcy z Roosevelta” na podstawie „Górnika Zabrze” Pawła Czado w reż. Jacka Głomba w Teatrze Nowym w Zabrzu. Pisze Benjamin Paschalski na blogu Kulturalny Cham.
Sklep ze słodyczami na jednej z ulic Dubaju. Żartuję ze sprzedawcą, on pyta skąd jestem. Odpowiadam z Polski. On się uśmiecha i mówi – Lewandowski! Odmieniane przez wszystkie przypadki nazwisko polskiego napastnika na całym Świecie świadczy nie tylko o rozpoznawalnej marce świetnego piłkarza jakim jest bez wątpienia Robert Lewandowski, ale również o fenomenie samego footballu. Jak Świat szeroki, na każdym kontynencie piłka nożna wzbudza emocje, integruje, wytwarza specyficzną atmosferę wspólnoty, buduje lokalne historie, ale również dzieli i ukazuje animozje międzyludzkie. Ale co najważniejsze wzbudza emocje. Żadna inna sfera życia społecznego, nieświadomie, nie zrobiła więcej dla budowania więzi narodowej i państwowej, gdy mówimy o reprezentacjach narodowych, a także lokalnych relacjach, odwołując się do klubów piłkarskich rozsianych po najmniejszych miejscowościach całego Świata. To wdzięczny temat dla sceny i teatru. Z wielu powodów performatywne zachowania kibiców, ale i aktorów-piłkarzy na murawie dają nam płaszczyznę porównań do widowiska teatralnego. Tylko z jedną różnicą. Publiczność na meczach piłkarskich też odgrywa swoje role jest komponentem pełnego spektaklu piłkarskiego. W teatrze jest oddzielona od sceny, rozgranicza ją rampa. Jest obserwatorem tego, co może zobaczyć na scenie. Ale czy zawsze tak jest?
Śląsk i Zagłębie to kuźnia talentów, mekka wielu klubów piłkarskich. Nie bez powodu tematyką własnego, lokalnego zespołu zajął się Teatr Nowy w Zabrzu. Do współpracy zaprosił specjalistę od regionalnych historii – dyrektora legnickiej sceny Jacka Głomba. Reżyser wykorzystując tekst Katarzyny Knychalskiej zainspirowany książką Pawła Czado o złotych latach Górnika Zabrze, zbudował wielowątkowy epos o drużynie śląskiej. Przedstawienie to swoista wędrówka w przeszłość, świat nie tyle zapomniany, co istniejący jako legenda a teraz przywracany z zakamarków pamięci. Historie prawdziwe mieszają się z fikcyjnymi. Postacie nie są wielokrotnie nazwane i przypisane, ale nie staje się to problemem, gdyż narracja ukazuje nie konkretne przypadki, ale coś ulotnego – wspólnotę. Bowiem Głomb szatkuje opowieść jak kapustę modrą do rolady śląskiej. Nie jest ważna chronologia, opowieść, zwięzłość. Ale mikroscenki ukazujące więzi wewnątrz klubu i wokół niego.
Zaczyna się niewinnie od podwórka, gdy w bala tną młodzi, nieświadomi. Zapaleńcy, którzy tylko z własnych umiejętności budowali potęgę klubową ponad dziesięciokrotnego mistrza Polski. Bez wielkich honorariów i apanaży zdobywali to, co najcenniejsze – sukcesy i uznanie. Jednak ta opowieść jest gorzka. Nie przesłodzona, ale też nie dokumentalna. Podszyta ironią śląskiej zwady. Bowiem sukcesy na boisku to życiowe porażki – alkoholizm, strach przed zesłaniem do kopalni, niemoc wyjazdu i wielokrotnie niespełnienie. Twórcy ukazują losy nie tylko piłkarzy, ale również ich rodziny, miksują znaczenie prezesów, najwierniejszych kibiców. Najbardziej wzruszająca scena to historyczne nagranie foniczne komentatora Jana Ciszewskiego z meczu Górnika Zabrze z AS Roma, gdy o awansie decydował rzut monetą. Los sprzyjał Polakom. Ciszewski wypowiedział znamienne zdanie: „Sprawiedliwości stało się zadość”. Minęło kilkadziesiąt lat, a scena z największego triumfu klubowego w naszym kraju daje wiele do myślenia. Bowiem wówczas nie było prawie nic, getry były na wagę złota, ale duch walki i zapał budował jakość drużyny. Ta opowieść ma swoich mniejszych i większych bohaterów. Radości mieszają się ze smutkiem śmierci i trudnych wyborów trenowania w Afryce Środkowej, aby godnie żyć. Ta śląska opowieść jest znacząca dla nas wszystkich, tych którzy znają piłkę lepiej lub pobieżnie. Bowiem ukazuje ile znaczy bal w małym mieście, jaką unię społeczną może wytworzyć, ile dać ludziom nadziei, a także zbudować sprawne przedsiębiorstwo dla wielu zaangażowanych. Niestety pesymizm ostatnich lat przebija jako przegrana klubu. Ale nie ma co się dziwić. W życiu są wzloty i upadki oraz zawsze jest nadzieja na odrodzenie Górnika Zabrze.
W tym spektaklu jest szczególna moc. Bowiem tak jak na stadionie istnieje dodatkowy aktor – lokalna publiczność. Część widzów zawitała w klubowych barwach, szalikach Górnika Zabrze. Gdy rozbrzmiewają sloganowe przyśpiewki wszyscy wtórują i biją brawo. Niektórzy żywo komentują – „to o Lubańskim”, „to o Edmundzie Kowalu”. Ze zdumieniem stwierdzałem, że jestem laikiem w tym gronie zapaleńców kochających swojego Górnika. Przedstawienie oglądałem razem z przyjacielem – znawcą footballu. Co chwile tłumaczył mi zawiłości z historii klubu co świadczy o żywej lokalnej tradycji.
Mimo świetnego pomysłu, to historia w wielu miejscach gubi się. Dramaturgia nie jest najmocniejszą stroną widowiska. Trudno jest w nią się wgryźć. Następuje to po czterdziestu pięciu minutach, gdy druga połowa wymaga większego zaangażowania, aby dobry wynik dotrzymać do końca. Scenografia to horyzonty kamiennego węgla. Niby jesteśmy w środku kopalni z szybami, a z drugiej strony na normalnym osiedlowym placu zabaw z niezawodnym trzepakiem, który służy za bramkę. W tej przestrzeni nie najgorzej odnajdują się aktorzy, którzy czasem mówią śląską gwarą, co podkreśla miejsce akcji. Najciekawiej wypada Maciej Kaczor, który świetnie operuje piłką. Przez chwilę myślałem, że to zawodowy piłkarz. Zawsze warto wykorzystać umiejętności, a w tym przypadku to pełne pole możliwości. Pozostali aktorzy odtwarzają paletę postaci od liderów klubu, piłkarzy, matek, córek i zagorzałych kibiców. To raczej gra zespołowa – jak na murawie piłkarskiej.
Zabrzańska historia to ciekawa lekcja. Mimo spektaklu z zastrzeżeniami to wytwarza on specyficzną symbiozę. Wspólnotę jak na stadionie piłkarskim. Widzowie sekundują aktorom tak jak piłkarskim jedenastkom. Jest rubasznie, swojsko. Klimat ubarwiają przyśpiewki stadionowe. Nie ma przemocy. A to bardzo ważne. Jest symbioza. Jak rzadko. Sztuka i sport. Niemożliwe stało się realne.