„Bajo Bongo” wg scen. Wiesławy Sujkowskiej i w reż. Anny Wieczur w Teatrze Muzycznym Roma w Warszawie. Pisze Rafał Turowski na stronie rafalturow.ski.
Była wielką gwiazdą lat 50-tych, jej piosenki nucił cały socjalistyczny kraj, bo wnosiły w smutne życie tamtych lat powiew jakiejś wolności. Były przebojowe, trochę „zagraniczne”, choćby Mexicana czy tytułowe Bajo Bongo, nic więc dziwnego, że Natasza Zylska ściągała na swoje koncerty komplety. I nagle, na początku lat 60-tych, Zylska rezygnuje z kariery i wyjeżdża z kraju. Cóż takiego się wydarzyło? Jednak nie spodziewajmy się po tym spektaklu okraszonej hitami biografii artystki, bo paradoksalnie nie za wiele o niej wiadomo, ale przypuszczenia i wątpliwości są dla teatru zawsze ciekawsze niż fakty, prawda?
To przedstawienie jest emanacją wspaniałego talentu i nieprawdopodobnego warsztatu Anny Sroki-Hryń, która w roli Zylskiej jest wprost do zjedzenia, zmieniając w każdym z utworów (świetne jak zawsze aranżacje Jakuba Lubowicza) tonacje, stroje i nastroje niczym kameleon. Na scenie Annie Sroce towarzyszą również niesłychanie utalentowani aktorzy, notabene jej studenci, Marek Zawadzki i Michał Juraszek, a cała trójka tworzy na scenie jakby jeden organizm, nie chcę sobie nawet wyobrażać, ile pracy kosztowało aktorów osiągnięcie tak olśniewającego efektu (znakomita choreografia Agnieszki Brańskiej). Czwartym zaś bohaterem tego przedstawienia są kostiumy (Sabina Czupryńska), a może – trafniej napisać – mieszcząca je szafa, która odgrywa w tej opowieści bardzo istotną rolę, sprawdźcie sami – jaką.
Zdecydowanie warto, bo dostaniemy w teatrze coś znacznie więcej niż tylko „miły wieczór”.