„Art of Living” wg Georgesa Pereca, w reż. Katarzyny Kalwat, w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Kamil Pycia na blogu Teatralna Kicia.
Czasem tak bywa, że balonik napompowany ogromnymi oczekiwaniami wydaje z siebie jedynie smutne pierdnięcie uchodzącego powietrza. Tak niestety w moim odczuciu stało się przy oglądaniu „Art of Living” w reżyserii Katarzyny Kalwat.
Sam pomysł przeniesienia tak przepastnej powieści jak „Życie instrukcja obsługi” Pereca wydawał mi się mocno karkołomny z potencjałem wywalenia się na twarz. Twórcy wychodzą z tego starcia jednak jedynie z poobcieranymi kolanami, bo nie jest to spektakl idealny. Powiedziałbym, że jest to wręcz spektakl bezczelny, ale chyba też samoświadomy swojej bezczelności, bo jak inaczej można odbierać podśmiechujki aktorów w kontekście pięciogodzinnego przedstawienia, że mają czas, żeby się nagrać.
Reżyserka zabiera nas na szalone tournée, tylko pozornie po paryskiej kamienicy, podglądając piętro po piętrze mieszkańców, opowiadając nam ich historie i zazębiając je o siebie niczym małe puzzle, po to, by w finale dać na pełen obraz tego, co działo się z ludźmi w budynku i jak na siebie nawzajem wpływali i interferowali.
W moim odbiorze jest to spektakl wychodzący od samej idei zawartej w powieści Pereca, a tak naprawdę mówiący o głębokiej samotności społecznej jednostki, która w rzeczywistości nie znaczy nic konkretnego, gdy jest wyjęta z całej układanki społecznej nieważne jak rozbuchane życie miała i jak wiele razy wychodziła na pierwszy plan w swojej historii. Dodatkowo, w finalnym rozrachunku, śmiesznym wydaje się to, jak bardzo aktorzy walczą o uwagę na scenie i przekrzykują się swoimi opowieściami i listami dokonań, podczas gdy w finale stają twarzą w twarz z nieuchronną śmiercią, która sama w sobie jest największym psikusem i unieważnia wszystko, co do tej pory się wydarzyło, zostawiając nas samych z prostym wnioskiem: życia nie da się w pełni zrozumieć.
Od strony aktorskiej: cały zespół dwoi się i troi, aby przyciągnąć uwagę widzów i udaje mu się to bezbłędnie, bo przez 5 godzin nie czułem znużenia tą feerią wielobarwnych historii, postaci powierzchownie tak od siebie różnych, ale w środku, w rdzeniu, tak naprawdę w ten sam sposób zafiksowanych na byciu wyjątkowym płatkiem śniegu: przez swoje dziwactwa i upodobania czy rutyny. Niezmiernie dobrze oglądało mi się Iwonę Budner, ale tak naprawdę mógłbym oglądać ją całodobowo przez resztę życia i zupełnie by mi to nie przeszkadzało, bo bijące od niej ciepło jest naprawdę lekiem na całe zło i nadzieją na przyszły rok.
Dodatkowo, jak zawsze, Roman Gancarczyk skradł moje serce; mogę go oglądać w jakimkolwiek wydaniu i zawsze tak samo będzie mnie fascynowało to, z jaką gracją tworzy na scenie swoje kreacje.
Jednym z ciekawszych elementów, które naprawdę wzbudziły we mnie mocny zachwyt, była śmiesznostka technologiczna – nad sceną przez cały przebieg spektaklu wyświetlane są napisy, które tworzy system rozpoznawania mowy i zamienia wszystko, co wypowiadają aktorzy na scenie, w ciągły tekst. Jak większość tego typu systemów – jest niedoskonały, więc nie wszystko rozumie dobrze i tworzy w większości zdania bez ciągu przyczynowo-skutkowego, dodatkowo podkreślając przypadkowość życia. Poza tym, wydaje mi się to bardzo meta, że spektakl na podstawie awangardowej powieści eksperymentalnej zostaje przetworzony przez system zamiany mowy na pismo i tworzy to kolejną, nową wersję tekstu, nadając zupełnie nowych znaczeń wydarzeniom na scenie. Bardzo ciekawa budowa szkatułkowa, za ten zabieg chylę czapkę.
Podsumowując: samo „Art of Living” nie jest spektaklem złym, jest jedynie rozczarowujące, bo pojedyncze epizody ogląda się z nieukrywaną przyjemnością, niemniej połączone w całość dają spektakl dosyć mdły i przytłaczający. To, że czekolada i keczup są dobre osobno nie sprawi, że razem stworzą zajebistą kanapkę.
Niesamowite trzeba mieć mniemanie o sobie i swojej sztuce, żeby przed 5 godzin mówić zgoła o tym samym, tylko ciut zmienionymi słowami. Wiem, że zawsze można wyjść przed końcem (czemu sprzyjają aż 3 przerwy), ale liczyłem na jakiś szalenie katartyczny finał; dostałem jednak jedynie powtórzenie tego samego, co przez ostatnie 4 godziny – na wszelki wypadek, gdyby ktoś na widowni nie załapał o co chodziło.
Czuję się tym fikołkiem mocno oszukany, bo nie tego oczekiwałem i ciutkę mnie to rozsierdziło. Niemniej totalnie idźcie na „Art Of Living” w moim odbiorze jest to bardziej doświadczenie niż spektakl; doświadczenie podglądania obcych sobie ludzi i odnajdywania w ich dziwactwach i jeszcze bardziej kosmicznych opowieściach cząstek, małych elementów samego siebie.