„Mała Apokalipsa 20XX” w reż. Waldemara Raźniaka w Narodowym Starym Teatrze. Pisze Ewa Partyga, członkini Komisji Artystycznej X Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej „Klasyka Żywa”.
Scenariusz Beniamina Bukowskiego i Waldemara Raźniaka do „Małej apokalipsy 20XX” wyreżyserowanej przez Raźniaka na Scenie Kameralnej Narodowego Teatru Starego w Krakowie jest raczej wierny powieści Tadeusza Konwickiego. W zasadzie zawiera stosunkowo niewiele wtrętów, za pomocą których dramaturg próbuje uwspółcześniać tekst (a to coś o Wikipedii czy sztucznej inteligencji, a to coś o Starbucksie, a to o wojnie w Ukrainie), ale pomimo tego, że nie jest ich dużo – bardzo rażą, bo wydają się zupełnie niepotrzebne. Muzyka, scenografia, kostiumy i wielopokoleniowy zespół wystarczyłyby, żeby realistyczno-groteskowo-metafizyczną opowieść Konwickiego o wyczerpywaniu się sensów, samospaleniu i końcu PRL-u przenieść w rok 20XX, nie wyjmując jej całkiem ze schyłku lat siedemdziesiątych.
Scenografia i kostiumy Barbary Guzik skutecznie zawieszają scenę i widownię w przestrzeni pomiędzy końcem lat siedemdziesiątych a współczesnością, między rzeczywistością a sennym koszmarem – siennik, maszyna do pisania i książki, stolik z trzema krzesłami i trzema kieliszkami do wódki, bar z hokerami, leżak (młodej) babci klozetowej, neony. I do tego dziesiątki różnej wielkości ekranów, na których zakłócenia obrazu telewizyjnego i historyczne nagrania znane z PRL-u będą się przeplatać z filmowanymi profesjonalnie lub z ręki czy telefonu zbliżeniami twarzy aktorek i aktorów, jak w elektronicznym systemie nadzoru wideo infiltrującym wszystko i wszystkich we wnętrzach i na ulicach (wideo Tadeusz Pyrczak), a także z algorytmicznymi przetworzeniami tych wszystkich danych. Reżyseria świateł (Ada Bystrzycka) potęguje atmosferę zawieszenia – raz gwałtownie wyrywa jakiś fragment albo całą przestrzeń z mroku, przenosząc nas w jakiś wymiar czasowy, innym razem każe oczom przyzwyczaić się do półmroku rozświetlanego tylko neonami i błyskami ekranów, zamykając nas w głowie bohatera, szukającego – dosłownie i metaforycznie – właściwej drogi. Światło i kostiumy służą także czasami uruchamianiu w pamięci widzek i widzów różnych skojarzeń filmowych (w zależności od upodobań i obrazów, które ma się w głowie, można zobaczyć Scotta, Tarkowskiego, Lyncha, Wachowskich, albo coś innego, bliższego własnej wyobraźni). Najważniejszym spoiwem świata przedstawionego, płynnie przechodzącego między rzeczywistością zewnętrzną a wewnętrzną bohatera i zasysającego niekiedy widownię, jest muzyka Karola Nepelskiego – bardzo różnorodna, czasami przekształcająca się w coś w rodzaju upiornego pejzażu dźwiękowego, w którym trudno odróżnić rękę kompozytora od AI, przetwarzającej także głosy aktorek i aktorów. Muzyka steruje także falowaniem energii płynącej ze sceny, niekiedy ją podsyca, częściej wygasza. I znów – nie było potrzeby sadzać części widzów na scenie, ta muzyka wystarczy, żeby wciągnąć całą publiczność w obręb tego, co się dzieje w głowie bohatera.
W konstruowaniu karykaturalnego obrazu otoczenia Literata (Grzegorz Mielczarek), do którego pewnego ranka przychodzą koledzy opozycjoniści, żeby mu zakomunikować, że wieczorem ma dokonać samospalenia przed Salą Kongresową, zespół posługuje się dość grubą kreską. Dorota Segda w futrze jako Nadieżda/Nadzieja i Krzysztof Zawadzki w długim białym płaszczu jako kabotyński reżyser Bułat wprawnie żonglują stereotypami. A mało kto w polskim teatrze potrafi lepiej niż Segda niuansować stereotypy (męczy tylko trochę nadmiar udawanego rosyjskiego, który ma zapewne wzmocnić współczesny rosyjski kontekst). Świetnymi obrazkami, lekko tylko, ale skutecznie stylizowanymi na PRL, są rodzajowe scenki Katarzyny Krzanowskiej jako Nietrzeźwej Pani z wózkiem czy Studentki Archeologii/babci klozetowej. Dobrze wymyślony jest duet czarno-białych bliźniaków Szmidtów stojących po dwóch stronach barykady – opozycyjnego pisarza Ryśka (Wiktor Loga Skarczewski) i współpracującego z cenzurą Edzia (tu Edzi – Anna Radwan), choć dla mnie niektóre sceny Radwan są zdecydowanie za długie. Małgorzata Walenda buduje postać Haliny, rzeczowej specjalistki od samospaleń, na różnicy pokoleniowej – gra ją w innym stylu, przychodzi w ten PRLowski świat ze współczesności. Z przeszłości przychodzi z kolei Zbigniew Kosowski – jego Kobiałka, sąsiad-dygnitarz, który ucieka przed polityczną schizofrenią do Tworek, jest jakby wyjęty z teatru lat osiemdziesiątych (w dobrym stylu). Osaczający głównego bohatera, wcielający się w wiele różnych opresyjnych postaci (cieciów, gazowników, hydraulików, sanitariuszy i milicjantów) Krzysztof Stawowy i Kamil Pudlik grają tak, jakby nachodzili go z ekranów filmów o bohaterach schwytanych w pułapkę skrzyżowania odmiennych wymiarów rzeczywistości. Najmniej przekonująco wypadają sceny zbiorowe – choreografia Tomasza Sebastiana Berga jest zbyt ostentacyjna, chce za dużo powiedzieć.
Grzegorz Mielczarek dopracował rolę Literata w najdrobniejszych szczegółach – świetnie mówi tekst, łącznie z długimi monologami, przekonująco przechodzi między różnymi stanami emocjonalnymi swojego bohatera, od apatii do nerwowego pobudzenia, od rozpaczy do ironii, od strachu do obojętności; najmniej jest chyba charakterystycznego dla Konwickiego sarkazmu. Ale w sposobie ustawienia roli Mielczarka jest znów charakterystyczny dla tego przedstawienia nadmiar. Aktor byłby w stanie całkiem przekonująco zbudować na scenie postać intelektualisty, którego w tych szczególnych okolicznościach dopada własne ciało, nagle odczuwane w sposób zwielokrotniony i prawie zwierzęcy (widać, że ciało jest tematem tego sezonu w Narodowym Starym Teatrze). Nie trzeba mu aranżować kilkunastominutowej sekwencji z elektrowstrząsami i ich rezultatami, w której będzie do przesady eksponował bolesną cielesność. Nie trzeba testować wytrzymałości widzów, przeciągając jego erotyczne dosłownie lub metaforycznie sceny – na podłodze, na stole i na huśtawce – z Nadieżdą.
Wydaje się, że Raźniaka – może z powodu niezbyt udanego scenariusza – zawodzi wyczucie dramaturgiczne. Zbyt długie pauzy, zbyt długie sceny, zbyt dużo przesadzonych efektów – wszystko to sprawia, że pomimo widocznego zaangażowania aktorów i ekipy technicznej spektakl jeszcze przed przerwą przestaje wciągać i intrygować. Pod koniec przedstawienia już chyba tylko nieliczni trwają w przejęciu losem, dylematami i absurdalnością ofiary bohatera Konwickiego. W gruncie rzeczy jest więc tak samo jak w życiu. Ale chyba nie o to chodziło twórczyniom i twórcom przedstawienia.