„Aniołki Mussoliniego” Roberta Urbańskiego i Michała Chludzińskiego w reż. Łukasza Czuja w Teatrze Muzycznym Roma w Warszawie. Pisze Rafał Turowski na stronie rafalturow.ski.
Najkrócej – oto historia sióstr Leschan, których trio wokalne było niewiarygodnie wręcz popularne we Włoszech za czasów Mussoliniego. Trio Lescano nie przerwało kariery nawet w najczarniejszym okresie faszyzmu, gdy miliony ich rodaków – Żydów – ginęły w obozach. Co mają w tej sprawie do powiedzenia po wojnie? I kto właściwie może być sędzią w ich sprawie?
Na niewielkiej przecież, kameralnej scenie oglądamy widowisko co się zowie – mamy tu i rewię, i burleskę, i cyrk; mamy dramat polityczny i moralitet z pytaniami o etos artysty (a zwłaszcza o romans sztuki z władzą), ale też gorzką refleksję nad nikłością naszej sprawczości wobec kaprysów Historii. Rzecz jest wciągająca niczym narkotyk – momentami naprawdę zabawna, chwilami w rzadko dziś spotykany (zwłaszcza w teatrze rozrywkowym) sposób mądra i refleksyjna. Kilka scen naprawdę łapie za gardło.
Ponieważ jesteśmy w Romie, oglądamy przedstawienie niesłychanie starannie przygotowane, świetnie napisane, wspaniale zagrane, zaśpiewane i zatańczone (wielkie brawa dla choreografii!). „Aniołki Mussoliniego” są przede wszystkim popisem talentu, warsztatu i muzykalności aktorów.
Na moim przebiegu w role sióstr wcieliły się Barbara Kurdej-Szatan, Ewa Prus i Katarzyna Zielińska – nie sposób oderwać od nich oczu (i uszu, rzecz jasna). Wreszcie rolę godną swoich umiejętności zagrał Marcin Przybylski (dublura z Mariuszem Ostrowskim), który wciela się w dziewięć postaci, zmieniając skórę podczas przedstawienia chyba dwudziestokrotnie – kłaniamy się niniejszym przed pp. Garderobianym i Garderobianą!
Ten niesłychanie wymagający od artystów spektakl daje aktorom wiele radości. Widać, jak bardzo lubią w „Aniołkach” grać, jak ze sceny płynie niezwykła energia – wyszedłem z teatru w jakimś takim niespodziewanie odświętnym nastroju. Nie zdarza się to przesadnie często.
To po prostu śliczne przedstawienie!