EN

31.01.2022, 15:00 Wersja do druku

„Andrea” - import z San Francisco

„Andrea chodzi z dwoma” Davida Willingera miała swoją polską prapremierę (a nawet, jak informuje program do spektaklu: prapremierę europejską) w Teatrze Lubuskim w Zielonej Górze 11 grudnia 1992 roku. Sama sztuka i jej reżyser Richard Ronald Reineccius byli importem z USA.                                     

fot. Waldemar Szmidt/mat. teatru

Odkryłem ten tekst podczas kolejnego pobytu w San Francisco – dzięki pani Diane Rowe, z którą odwiedzałem teatry tego miasta, poczynając od największego American Conservatory Theater aż po te pomniejsze, offowe, jak Julian Theatre, który prowadził Richard R. Reineccius. To Richard mówił nam o „Andrei” i jej autorze z takim przejęciem, że trzeba było uważniej przyjrzeć się tekstowi. Skończyło się przetłumaczeniem sztuki na polski i… zaproszeniem Richarda do realizacji tego niezwykłego tekstu w Teatrze Lubuskim.  Całkiem podobna historia przydarzyła mi się z tekstem sztuki „Dzieci mniejszego boga” Marka Medoffa – podczas wcześniejszej wizyty w San Francisco i wędrówek po tamtejszych teatrach z zaprzyjaźnioną Diane Rowe. Sztuka spodobała się Januszowi Warmińskiemu, dyrektorowi warszawskiego „Ateneum” i u niego reżyserowałem polską prapremierę (marzec 1989 r.) – z Marią Ciunelis (jako Sarą Norman, głuchą od urodzenia) i Krzysztofem Kolbergerem (jako Jamesem Leeds, nauczycielem mowy w Państwowej Szkole dla Głuchych).                                                                                                 

Te dwie sztuki bardzo dużo łączy – w obydwu mamy do czynienia z tematem niepełnosprawności, w obydwu akcja dzieje się w szkole specjalnej – w obydwu toczy się walka o nawiązanie komunikacji pomiędzy światem niepełnosprawnych bohaterów a tzw. „normalnym” światem. W „Andrei” w rolę nauczyciela wcielił się Lech Gwit (jako Mike Morrissey), a trójkę jego podopiecznych grali Dorota Stalińska (gościnnie, na zmianę z Iwoną Kotzur – jako tytułowa Andrea Willinger), Sławomir Krzywiźniak (jako Freddie Cidelli) oraz Janusz Młyński (jako Richard Cordez). Reżyserował Richard R. Reineccius, autorem scenografii był Bronisław Modrzejewski.                                                                                          

O powstaniu tego tekstu i zielonogórskiego przedstawienia opowiadał niedawno, w wywiadzie dla Radia Zachód (12 i 19 grudnia 2021 r.), Sławomir Krzywiźniak (aktor i asystent reżysera w tym spektaklu): „Była to rzecz o niepełnosprawnych umysłowo, o ich życiu w zamkniętym ośrodku. David Willinger napisał ją pod wpływem wzruszenia, emocji, stresu, którego doznał, kiedy dowiedział się, że jego ojciec – z zawodu psycholog i psychiatra – nie poradziwszy sobie z własnym chorym psychicznie dzieckiem, umieścił jego siostrę Andreę Willinger, w ośrodku zamkniętym...”.   

Przygotowanie tego spektaklu było procesem bardzo złożonym. Tak samo jak Maria Ciunelis i Krzysztof Kolberger w Warszawie 3 lata wcześniej rozpoczęli swoją pracę od kontaktu ze środowiskiem ludzi głuchych, tak w Zielonej Górze: „zaczęliśmy – opowiada Sławomir Krzywiźniak - odwiedzać ośrodki zamknięte, warsztaty terapii zajęciowej. Poznaliśmy tych ludzi, zorientowaliśmy się, że oni mają takie same kłopoty jak my, tylko, że trochę inaczej do tego podchodzą, właściwie niczym się nie różnią, myślą troszeczkę inaczej i te emocje też przekładają się trochę inaczej.” Zarówno dla aktorów przedstawienia warszawskiego z roku 1989, jak i zielonogórskiego z roku 1992 ważne było zaprzyjaźnienie się i wnikliwa obserwacja środowiska ludzi z niepełnosprawnością. Maria Ciunelis i Krzysztof Kolberger musieli dodatkowo opanować język migowy. Okres żmudnej, skupionej pracy w obydwu wypadkach trwał wiele miesięcy.                                                                                              

„Pod okiem reżysera – relacjonuje Sławomir Krzywiźniak - przygotowywaliśmy się do tego przedstawienia z Dorotą Stalińską (grającą w dublerze z Iwoną Kotzur tytułową Andreę), wspaniałą aktorką, która też nas bardzo motywowała, ale uczyliśmy się właściwie razem, bo Dorota mówiła, że ona się też uczy – nigdy nie miała styczności z graniem takiej roli.” Przygotowanie roli przy obydwu realizacjach oparte było na wnikliwej obserwacji środowiska tych, których dotyczyła ta opowieść.

Grający w „Andrei” Frediego Cideli aktor tak opisuje ten proces: „Nie wymyśliłem sobie tej roli – ponieważ znalazłem bardzo zbliżoną mi postać w jednym z warsztatów terapii zajęciowej, całkowicie normalnie się zachowującą. Człowiek nie widział, że to jest  ktoś, kto ma jakąś ułomność psychiczną, nie było tego widać, ale mówił w taki [aktor imituje sposób mówienia Freddiego, którego grał – przyp. red.] baa… baaa, w baaardzo nietypowy sposób. Może słowo „nietypowy” jest tu nie na miejscu, a.. ale.. mia… miał takie właśnie zacinki, rzuty głową, a jednocześnie był to myślący cudownie człowiek, który chciał wrócić do swojej rodziny. I tym problemem zawsze się dzielił z widownią – bo to były takie wyjścia do przodu sceny, takie krótkie monologi do widowni, kiedy coś booolało albo było jakieś zmaaartwienie, too… too ja musiałem się nimi pooodzielić z widownią.”  

fot. Waldemar Szmidt/mat. teatru

Danuta Piekarska po obejrzeniu zielonogórskiego przedstawienia podkreśla jak daleko musiała pójść ta aktorska przemiana wynikająca z obserwacji i kontaktu z ludźmi z tym typem niepełnosprawności: „Przestaje dziwić koślawy sposób chodzenia Andrei – Doroty Stalińskiej, jej bełkotliwa – momentami chyba nadto – mowa; przestajemy zwracać uwagę na nienaturalną postawę Richarda, w którym dopiero po dłuższej chwili wierny bywalec teatru rozpozna Janusza Młyńskiego; przestajemy analizować, ile w brzuchu Freddiego jest kostiumu a ile Sławomira Krzywiźniaka, zawierzając postaci, budowanej przez aktora, bogatymi choć subtelnie wykorzystywanymi środkami.” („Gazeta Lubuska” nr 297, 19-20 grudnia 1992 r.)  

Kiedy doszło do grania każdego z tytułów (warszawskich „Dzieci” i zielonogórskiej „Andrei”) aktorzy i realizatorzy doświadczali podczas spektakli i zaraz po nich sytuacji, które przekraczają granice sceny i teatru. Maria Ciunelis jako Sara Norman w „Dzieciach mniejszego boga” opanowała język migowy i sposób bycia osoby głuchej tak perfekcyjnie, że niesłyszący widzowie brali ją za swoją, a żywiołowość ich reakcji po spektaklu rozsadzała ciszę, która była jednym z głównych tematów w spektaklu.                                                                  

Identyczne doświadczenie spadło na aktorów grających „Andreę”: „Graliśmy to tutaj parę razy, wszędzie był wspaniały odbiór, no, ale w listopadzie 1993 roku pojechaliśmy z tym spektaklem właściwie <do jaskini lwa>. Zostaliśmy zaproszeni na Festiwal Bardzo Specjalnych Sztuk  w Katowicach. Nasz teatr jako jedyny w Polsce podjął ten problem. Zjechali się ludzie z całego świata i bardzo dużo z polskich ośrodków – zjechali ludzie niepełnosprawni umysłowo ze swoimi opiekunami; więc widownia składała się z – że tak powiem, przepraszam za wyrażenie – z fachowców, dla nas był to dodatkowy stres.
 Wychodzimy na scenę i gramy, a to nie było takie normalne granie, bo tutaj jest trudność, jest tak cienka granica… chodziło o to, żeby tak przytrzymać spektakl w takim kierunku, że my się nie wyśmiewamy, nie drwimy, pokazujemy ludzi, którzy mają swoje problemy, są w zamkniętym ośrodku. Jest opiekun, którego grał kolega Leszek Gwit i nas troje.

Niesamowita była reakcja widowni na nasze granie. I co się tam dzieje w Katowicach? Gramy, spektakl trwa gdzieś godzinę i 25 minut. Cisza na widowni, ale oczywiście tam, gdzie są zabawne sytuacje są reakcje – bo było przecież mnóstwo zabawnych sytuacji, kiedy bohaterowie sztuki zapędzali w kozi róg swojego „normalnego” opiekuna, który czasami sam nie wiedział, jak wybrnąć z sytuacji, zdając sobie sprawę, że my mamy rację, jeżeli chcemy coś tak a nie inaczej zrobić. 

Wychodzimy na scenę do ukłonów… Byłem też asystentem reżysera, który zobowiązał mnie, żebym wyszedł z roli i podziękował za zaproszenie, za to, że mogliśmy się spotkać, że mogliśmy poruszyć wasze problemy. I proszę sobie wyobrazić, że kiedy zacząłem mówić normalnie, tam zapadła śmiertelna cisza! To było…  - i do tej pory, jak to mówię, to mam dreszcze… I nagle ta widownia z pierwszych rzędów się poderwała, i do nas wpadła na scenę… Oni nas tak wyściskali, wycałowali, że ja się bałem o nasze członki, o nasze części ciała. Kiedy widownia zrozumiała, że my jesteśmy aktorami, że tylko żeśmy zagrali dla nich i pokazaliśmy ten problem, z którym oni się na co dzień spotykają, i których czasami w naszych warunkach, polskich, nie mogą przeskoczyć, tak niezwykle spontanicznie okazali nam swoją wdzięczność.”  

Zaraz po premierze, 15 grudnia 1992 roku, „Andrea” gościła w Teatrze Małym w Warszawie, dwa dni wcześniej – w Kłodzku na Ogólnopolskim Zderzeniu Teatrów Kameralnych, w maju 1993 roku na zaproszenie Instytutu Polskiego w Paryżu i Konsulatu Polskiego w Lyonie grany był w obu tych miastach. Liczba wystawień „Andrei” zbliżyła się do 40. Amerykański import teatralny (i ten do warszawskiego „Ateneum” i ten do Teatru Lubuskiego) trafił ze swoją nie prostą opowieścią o „dzieciach mniejszego boga” do serc naszych widzów.                       

P.S. San Francisco było inspiracją do wystawienia w Lubuskim Teatrze jeszcze jednego (już nie prapremierowego) tytułu – to „Zabawa jak nigdy” Williama Saroyana w reżyserii Romana Kłosowskiego, ze scenografią Jana Banuchy (premiera 9 marca 1994 r.). Ponieważ autor umieścił akcję w barze w San Francisco – ten bar istnieje w rzeczywistości, a nawet „Zabawa jak nigdy” została tam wystawiona – taki sam artystyczny użytek postanowiliśmy zrobić z restauracji „Teatralna” (później „Nie-Boska Komedia”), kolejnej sceny uruchomionej w Teatrze Lubuskim przez dyrektorski duet Matuszewski + Tomaszewicz.

Źródło:

Materiał nadesłany