EN

27.11.2024, 14:55 Wersja do druku

A jednak można się wzruszyć

„La Bohème" Giacoma Pucciniego w reż. Romualda Wiczy-Pokojskiego w Operze Bałtyckiej w Gdańsku. Pisze Dorota Szwarcman na blogu Co w duszy gra.

fot. Krzysztof Mystkowski/KFP/mat. teatru

Spektakl La Bohème Pucciniego w Operze Bałtyckiej należy do tych, przy których bywa, że lepiej zamknąć oczy i słuchać, a jest czego.

Trafiłam na wywiad z reżyserem, Romualdem Wiczą-Pokojskim, w którym wyznaje, że I i II akt jest jakby ilustracją jego własnej młodości, kiedy robili teatr na strychu z przyjaciółmi. To oznacza po pierwsze, że ta historia może być jak najbardziej współczesna (nawiasem mówiąc gruźlica co prawda została opanowana, ale jak tak dalej antyszczepy będą działać, to kto wie, czy nie wróci, jak wraca np. krztusiec), a po drugie – każdy widzi w tej opowieści to, co jemu akurat pasuje.

Zdumiało mnie np. w tym wywiadzie stwierdzenie: „Mimi, krucha istota, symbolizuje u nas świat naiwności, niewinności, którą tracimy wchodząc w dorosłość. W przedstawieniu tym mówimy o wyborach, przed którymi stajemy jako artyści”. No przepraszam, przeoczyć temat śmiertelnej choroby, która uwidacznia się od pierwszych chwil obecności bohaterki na scenie, i uznać go za metaforę… Coś tu nie halo. To jest zbyt ważny temat w tej operze, sprawa życia i śmierci, przy których wszelkie wybory artystyczne bledną, co zresztą Puccini znakomicie wydobył w ostatnim akcie.

Mniejsza z tym. Jest to już kolejna uwspółcześniona realizacja, co zresztą akurat – w świetle tego, co wyżej powiedziałam – najmniej razi. Czterech kumpli mieszka na strychu, ale we wnętrzu postindustrialnym (podobnie jak np. u Barbary Wysockiej w TWON). W II akcie mamy krindżowy tłok jak na zakopiańskich Krupówkach, tylko zamiast misia wjeżdża mikołaj na zielonym dinozaurze o urodzie jak z karnawału w Düsseldorfie. Idei tego, co widać w III akcie, w ogóle nie da się zrozumieć: o co chodzi z napisem EXIT i z cieniami stoczni i diabelskiego młyna w tle – trudno zgadnąć.

Ale, tak jak wcześniej wspomniałam, najważniejsza jest tu strona muzyczna, prowadzona jak zawsze pewną ręką przez Yaroslava Shemeta. Prawdziwym brylantem pierwszej obsady, tej, którą słyszałam, jest Gabriela Legun w roli Mimi. Wszystko wspaniałe: gatunek głosu, artykulacja, interpretacja, no i przede wszystkim emocje. Partneruje jej może nie aż tak efektowny aktorsko, ale za to obdarzony pięknym tenorem chiński śpiewak Jinxu Xiahou. Druga para bohaterów, Musetta (Ruslana Koval) i Marcello (Mariusz Rutkowski), to też była klasa. Oni wszyscy sprawili, że podczas ostatniej sceny rzeczywiście coś chwytało za gardło.

Tytuł oryginalny

A jednak można się wzruszyć

Źródło:

szwarcman.blog.polityka.pl

Autor:

Dorota Szwarcman

Data publikacji oryginału:

26.11.2024