EN

18.03.2025, 13:30 Wersja do druku

Aaa, teatry dwa, szare bure obydwa?

Sen nocy letniej Williama szekspira w reż. Michała Zadary w Teatrze Komedia w Warszawie. Pisze Tomasz Domagała na stronie domagalasiekultury.pl.

fot. Marek Zimakiewicz/ mat. tetru

Kluczem do spektaklu Zadary w Komedii wydają się sceny ostatnie, ze słynnym przedstawieniem rzemieślników na czele. A to dlatego, że cała ta obśmiewana zazwyczaj tragedia wielkiej miłości Pyrama i Tyzbe zostaje tu odegrana na serio, jako spektakl teatralny mający za zadanie do głębi poruszyć nasze serca. Aczkolwiek to nie wszystko, przedstawienie rzemieślników jest bowiem u Szekspira nie tylko opowieścią o nieszczęśliwej miłości kochanków, ale i o teatrze. Goście weselni Tezeusza z nim samym na czele, komentując głośno i zjadliwie sztukę rzemieślników, wcielają się w rolę publiczności, pokazując nam w krzywym zwierciadle nas samych. Większość adaptatorów wycina nieznośne komentarze, zostawiając ich zazwyczaj kilka, żeby całość trzymała się sensu, zresztą nie ma to większego znaczenia, bo jeśli sztuka o Pyramie i Tyzbe jest parodią teatralnego spektaklu (a tak jest zazwyczaj), my, widzowie SNL, natychmiast stajemy po stronie dworu Tezeusza, zaśmiewając się do łez z pokazu aktorskiego nieudacznictwa i teatralnej tandety.

U Zadary sprawy się komplikują, bo tragedia kochanków grana jest przez rzemieślników (aktorstwa) na poważnie, stając się manifestacją sztuki teatru na najwyższym poziomie. Okropne więc komentarze Tezeusza i jego gości, podkręcone dodatkowo ich chamsko manifestowaną obecnością wśród nas, zaczynają uwierać. Nie da się w tej sytuacji zapomnieć twarzy Mariusza Zaniewskiego, na której maluje się cały wachlarz emocji – od nerwów,  rozczarowania, przez wstyd, gniew, po pełną godności dumę –  które każą mu bez względu na wszystko, ze łzami w oczach jeszcze raz wejść na scenę i zagrać księżyc, podobnie zresztą jak wilgotnych oczu aktorki Ryjek, brawurowo zagranej przez Olgę Bołądź, która znów – nie patrząc na bardzo niesprzyjające okoliczności – staje na proscenium, wcielając się w mur, będący przecież postacią w całym tym spektaklu co najmniej drugoplanową. Bo taki to świat: jedni służą, a drudzy tę służbę kupują, nie bardzo ją przy tym szanując i przejmując się losem tych, o których myślą, że wraz z nią kupili sobie ich osoby. Czy to jednak opis stanu rzeczy właściwego tylko dla teatru?

Jako że na scenie, zgodnie zresztą z fabułą Szekspira, oglądamy nie tylko samo finalne dzieło, ale też i próby, mamy unikalną szansę podejrzeć, jak się ten dobry, poważny i – co tu dużo mówić – piękny teatr robi. Jan Klata, realizując tę sztukę kilkanaście miesięcy temu w Teatrze Nowym w Poznaniu, ubrał rzemieślników w pluszowe kostiumiki, dodając bohaterom Szekspira trochę progresywnej „dobrostanowej” nowomowy. Wykpił w ten sposób strategie części polskiego środowiska teatralnego, która słuszne i potrzebne zmiany obyczajowości teatralnej czy warunków pracy w instytucjach kultury ośmieszyła niestety, upatrując w kapitalizacji benefitów z niej płynących szansy na zdobycie środowiskowej władzy i wpływów. Zadara poszedł zupełnie inną drogą: zaufał tekstowi Szekspira, różnicując zaś bohaterów – zarówno płciowo, jak i charakterologicznie – ukazał patologie środowiskowe za pomocą niewinnych pozornie, małych gestów, które działają na wyobraźnię równie mocno, co koncept Klaty, a może nawet bardziej. Przykładem scena, w której egotyczny i nieco pretensjonalny w zachowaniu Spodek w brawurowej kreacji Bartosza Porczyka, recytując fragment roli, niespodziewanie narusza przestrzeń aktorki Ryjek, niby to w roli, łapiąc ją za nogę w dość jednoznaczny sposób. Reakcja Olgi Bołądź, pełna zaskoczenia i dyskomfortu, nie pozostawiała złudzeń, do czego tu się ze sceny Komedii pije. Takich momentów jest więcej. Co ciekawe, parę lat temu, gdy dyskusji na ten temat, przynajmniej publicznie, nie było, zabiegi czy aluzje ukazujące problem tego rodzaju mogłyby zostać niezauważone albo potraktowane jako żart. Dziś, na szczęście dla nas wszystkich, to niemożliwe.  

Poważny spektakl rzemieślników ma jeszcze jedną niezwykle ważną funkcję w przedstawieniu Michała Zadary, ale żeby dobrze wytłumaczyć jej istotę, należy osadzić go w kontekście całości. Myślę tu zwłaszcza o konstrukcji fabuły miłosnych komplikacji w relacjach czwórki kochanków w Ateńskim Lesie, zestawione z niewinną, aczkolwiek dość przykrą dla ofiary zemstą Oberona na Tytanii, zazdrosnego o chłopca, którego Królowa Wróżek nie chciała mu oddać, słusznie podejrzewając go o jakieś niecne cele. Gdy zaraz na początku na scenę wkracza Hermia (również Olga Bołądź, aktorzy grają tu bowiem po kilka postaci), coś zaczyna niepokoić w sposobie jej bycia: mówi jakoś wyjątkowo ociężale, nienaturalnie, podobnie się też zachowując. Osobiście pomyślałem, nie, to niemożliwe, żeby ta znakomita aktorka tak źle grała. W miarę jednak posuwania się do przodu akcji dramatu, okazało się, że ani Lizander, ani Demetriusz, ani żadna inna postać tego wątku nie zachowuje się na scenie realistycznie, cała bowiem fabuła „Snu nocy letniej” została skonstruowana z kubłami manifestowanym przez aktorów dystansem i przymrużeniem oka.

Jasny i klarowny stał się więc pomysł Michała Zadary na adaptację dramatu Szekspira: jeśli zazwyczaj oglądamy poważne sprawy w Lesie Ateńskim i zgrywę w adaptacji Pyrama i Tyzbe, tu jest na odwrót. Wydarzenia na ateńskim dworze, przenoszące się w przestrzeń Lasu, wyglądają jakby były spektaklem rzemieślników. Nic wiec dziwnego, że premierowa publiczność zaśmiewała się do łez, oglądając wykpione problemy kochanków, którzy nagle na naszych oczach redukowali swoje prawdziwe człowieczeństwo do poziomu marionetek, używanych przez jakiegoś teatralnego Oberona, usiłującego ukazać nam, widzom, w krzywym i wyjątkowo złośliwym zwierciadle problemy i choroby naszych czasów. W takiej konstrukcji uderzała aktualność emocjonalnych problemów, z jakimi człowiek musi się mierzyć, zestawiona z niedojrzałością, nieodpowiedzialnością i niezdecydowaniem ludzi w bliskich relacjach z innymi. O ile w realistycznej wersji „Snu” jakoś łyka się, że to duszek Puk odpowiedzialny jest za emocjonalne wolty kochanków, to tutaj już trudno było w to uwierzyć. Uwypuklenie wad i ułomności bohaterów kazało raczej przypomnieć sobie przygody znajomych z aplikacjami typu tindr czy grindr, pełniących dziś funkcję Ateńskiego Lasu, niż wierzyć w szesnastowieczne bajki. Może dlatego prawdziwa opowieść o miłości, ofiarnie kreowana przez rzemieślników w teatrze weselnym, w ciszy, z godnością, z poszanowaniem dla miejsca, jakie powinna ona zajmować życiu człowieka, chwytała za gardło. Stawiała bowiem również bardzo ważne pytanie: czy dziś prawdziwa miłość możliwa jest tylko w teatrze? I to jest właśnie ta funkcja, o której wspominałem na początku tego akapitu – teatr rzemieślników ratuje w rzeczywistości spektaklu cały świat, podobnie jak spektakl Zadary, który na zasadzie zwierciadła w nieskończoność powtarza pytanie zawarte w „Pyramie i Tyzbe”, powtórzone następnie przez Szekspira w „Śnie nocy letniej”.

Poprzez te lustrzane odbicia dochodzimy też do narratora, wracając do drugiego naczelnego tematu tego spektaklu – teatru. Jako że postaci z różnych porządków, ale i różnych teatrów są grane przez te same osoby, jasny staje się jeszcze jeden poziom tej opowieści: że solą i esencją teatru są aktorzy, którym przychodzi wszystko to wykreować. U Szekspira pewnie byłoby to kilku młodych chłopców, zgodnie z obyczajami epoki, u Zadary – to „zbieranina” (przepraszam za to słowo, ale ono tu jest kluczowe) znakomitych aktorów z różnych porządków i rzeczywistości współczesnego teatru, zbieranina, która najpierw musi się uformować w jeden, tętniący życiem i talentem organizm, żeby następnie odegrać wszystko, co jest do odegrania: komedię, tragedię, na serio, na żarty, duszki, postaci straszne, realne, dobre i złe, na koniec zaś – siebie, czyli aktorów i nas, czyli widzów. I tu się właśnie cała ta sztuka Szekspira zaczyna mienić, bo pomysł to znakomity, świetnie zrealizowany i wybornie zagrany.

Na koniec żal było opuścić widownię, bo oznaczało to koniec iluzji scenicznego świata, a może i przewrotnie w jakiś sposób naszego. Nie prośba Bartosza Porczyka o oklaski czy szaleńczy taniec „Zadarowej trupy” na kanapach podczas ukłonów, tylko kurtyna i ciemność. A Zadarowa trupa jest znakomita bez wyjątku: Olga Bołądź, Paulina Holtz, Barbara Wysocka, Bartosz Porczyk, Arkadiusz Brykalski, Mariusz Zaniewski i Michał Czernecki. Bawią się, bawią nas, choć tak naprawdę sprawiają swym doświadczeniem, talentem i ofiarną pracą, że ten papierowy jednak z gruntu świat staje się nagle trójwymiarowy, mieniąc się różnymi, czasem wręcz skrajnymi odcieniami emocji.

Słyszałem opinię, że to spektakl „niezbyt głęboki”. I rzeczywiście, po wyjściu z teatru wydaje się, że byliśmy na dobrze zagranej komedii z gwiazdami (prawdziwymi, nie celebryckimi), ale w tym przypadku to przecież tylko punkt wyjścia do rozmowy z publicznością Teatru Komedia, przyzwyczajoną do określonego typu teatru. Jak się w strukturze tego spektaklu pogrzebie, zastanowi, dlaczego tak, a nie inaczej, nic już takie proste, jak na początku, nie jest. Więcej, okaże się, że to czysty Szekspir, Joker, tylko że w odwróconej wersji (skojarzenie z kartami do gry uprawnione).

Pomysł nowej dyrekcji (Krzysztof Wiśniewski oraz Aneta Groszyńska) na ten teatr jest nie tylko prosty, lecz także mądry. Łatwo wypędzić z danej instytucji określoną publiczność – tylko po co? Warto oczywiście zmieniać profil, strukturę, idee, czy co tam się tylko chce, pamiętając jednak, że w teatrze najważniejszy jest widz i zwłaszcza dziś należy go bardzo szanować. Chodziła publiczność na komedie z gwiazdami, to im ją dajmy, ale na lepszym poziomie i z lepszym aktorstwem. Nie farsy czy tanie komedyjki z influencerkami, ale Szekspira. Gdy się więc spojrzy na spektakl Zadary, to od razu wydaje się kwintesencją tej strategii: macie to, co zawsze: są gwiazdy, jest śmiesznie, ale pod tą pozorną „płytkością” można jeszcze całkiem niemało znaleźć. O tym, że to dobra droga, świadczą zresztą nie peany, moje czy kogoś innego, ale pełna każdego dnia pięciusetosobowa sala, i to po rewolucji. Ci, którzy są na nie, niech się nie martwią, Calderon zauważył już czterysta lat temu, że wystarczy prześnić sen, żeby zrozumieć, że wszystko przemija jak sen i kończy się jak sen. Teatru to dotyczy bardziej niż czegokolwiek. 

Recenzja powstała w ramach projektu DOMAGAŁAsięTEATRU. Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Tytuł oryginalny

Aaa, teatry dwa, szare bure obydwa?

Źródło:

DOMAGAŁAsięKULTURY

Link do źródła

Autor:

Tomasz Domagała

Data publikacji oryginału:

10.03.2025