„Czarodziejska góra” Michała Borczucha i Tomasz Śpiewaka w reż. Michała Borczucha wg powieści Thomasa Manna w TR Warszawa. Pisze Ewa Bąk na swoim blogu.
Spektakl CZARODZIEJSKA GÓRA na podstawie książki Tomasza Manna w adaptacji i dramaturgii Tomasza Śpiewaka oraz w reżyserii Michała Borczucha, wystawiony w TR Warszawa, jest o życiu zmagającym się z lękiem przed śmiercią, z fizycznym i psychicznym jej doświadczaniem w świadomości podstępnego działania czasu, który jest w sposób indywidualny przeżywany. Zmusza widzów do poruszania się w intelektualnym chaosie, materialnym i duchowym zużyciu tego, co zdrowe i umierające w kontekście stanów normalnych, zaburzonych i ostatecznych, co konstytuuje kontekst wydarzeń - świat pogrążony w chorobie, w rozpadzie, przed katastrofą, zagładą. Sceniczny marazm dezorientuje, przytłacza, a mimo wszystko szuka nadziei. Odrodzenia. Analizuje negatyw rzeczywistości, która dotyczyła w książce Manna młodych, pięknych i bogatych leczących się w ekskluzywnych warunkach przepięknego miejsca.
Świat w spektaklu Michała Borczucha stoi przed nieuniknionym. Ludzie uciekają w izolację od realnego życia (w domyśle pandemia, multimedia, niezgoda na świat, w którym się żyje). To zjawisko bardzo niebezpieczne w skutkach. Można się poczuć jak na śmietniku historii - w odosobnieniu, gdzieś na końcu zużytego, brzydkiego, rozpadającego się świata, choć wiadomo, że jest to Davos. A jednak miejsce, w którym toczy się akcja, jest zaczarowane. W jakimś niepojętym, jedynie po części zrozumiałym trybie więzi pacjentów, zmienia ich. Jest dobrowolnym przedpieklem śmierci, służącym oswajaniu jej poprzez porzucanie krok po kroku życia. Trzeba dodać, że z różnych przyczyn, bo nie tylko z powodu choroby, ale też ze świadomego wyboru. Hans Castorp przybył tu z własnej woli i z własnej woli został. Co ważne na początku spektaklu przybiera postać dojrzałej, dobrze wykształconej, mądrej kobiety (Magdalena Kuta), a na jego końcu jest pięknym, infantylnym, zagubionym młokosem (Mateusz Górski), jakby wracał do łona matki. Jakby się na nowo miał narodzić, by zacząć wszystko od początku. Czas więc jakby się cofa i Castorp staje się dezerterem z życia, ulegającym dziwactwom ekscentrycznego Peeperkorna (Sebastian Pawlak), kochanka Kławdii Chauchat (Monika Niemczyk), który obnaża jego neurotyczny stan ducha. Dobrze, że Hans to w końcu dostrzega. Ma wyrzuty sumienia, że nie rozumiał Joachima (Monika Frajczyk), nie zgadzał się z jego wyborami (wyjazd z sanatorium, udział w wojnie, powrót do prawdziwego życia, przyjazd do Davos, bo właśnie tu chce umrzeć). Szkoda, że dopiero po śmierci przyjaciela prosi go o przebaczenie. Dobrze że przyznał mu rację dając prawo do wolnego wyboru w obliczu własnego wycofania, tchórzostwa, niedojrzałości. Młody Hans zauroczony jest też znacznie starszą od siebie Kławdią. Wobec niej też czuje się niezręcznie, traci pewność siebie, zwłaszcza, że ma konkurenta. Ostatecznie jedynie zbliża się do poznania sensu istnienia.
Sam spektakl wydaje się być nieprzenikalny. Wiele zmienia w pierwowzorze. Może być rebusem dla tych, którzy lubią tropić sens, odgadywać znaczenia poszczególnych postaci, scen, konstrukcji dramaturgicznej, zaskakujących rozwiązań, które winny się w końcowym efekcie układać w spójną całość. Ale jeśli celem jest dekonstrukcja i dezorientacja pewnej rzeczywistości, bo może być tak a priori, pozostaje pytanie dlaczego i po co. Spektakl jest poszarpany, w wyrazie chropowaty, ostentacyjnie brzydki, jak jego bohaterowie. Tylko tytuł przyciąga jak magnes - drażni, ciekawi, intryguje. Skonstruowany na tym, co zużyte, niepotrzebne, odpychające drażni wyobraźnię. Tego teatru nie sposób przeżywać, można jedynie go rozszyfrowywać. Doświadczać nastroju upadku, tęsknoty za harmonią, pięknem, logiką świata. Interesująca gra aktorska dokonuje tu brutalnej, sprzecznej z oczekiwaniami widzów, dekonstrukcji postaci. Nadaje im inną wymowę, nowe znaczenie.
Spektakl jest bogaty w zagadki narracyjne, interpretacyjne, logiczne. W zmiany portretów bohaterów (wiek, płeć, tożsamość), co jeszcze bardziej gmatwa wątki, komplikuje odczytanie myśli artystów. Przy czym nie pozwala odbiorcom przekazu całkowicie oderwać się od książki Manna, która tu bardziej ciąży odniesieniami w odczytywaniu intencji, w przebiegu akcji. Sugestia, że każdy czyta swoje wydanie CZARODZIEJSKIEJ GÓRY (aktorzy na scenie czytają), nie znaczy że inne, ale, że jest indywidualnie interpretowane. Każdy tworzy własne imaginarium jej tajemnicy. Wiadomo, że nie musi być przez wszystkich tak samo postrzegana. Michał Borczuch zaprasza widzów do zapoznania się z jego wizją. I nic dziwnego, że ta wizja może wydać się dla wielu dziwna, czy trudna do zrozumienia. W końcu każdy człowiek to odrębny kosmos, który tworzy własne światy. Każdy ma swoją czarodziejską górę, symbol choroby, rozpadu i kryzysu duchowego, poprzez który dojrzewa. Własne Davos.