„Wesele” Stanisława Wyspiańskiego w reż. Mai Kleczewskiej z Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie na 45. Warszawskich Spotkaniach Teatralnych. Pisze Tomasz Miłkowski na stronie AICT.
Co to za demoniczne teksty, wciąż aktualne, jakby pisane wczoraj. „Wesele” i „Wyzwolenie” Stanisława Wyspiańskiego zdają się idealnie przylegać do rytmu polskiego życia w każdych okolicznościach.
Zwłaszcza kiedy tekst interpretują aktorzy tak wyborni, jak w Słowackim. Wtedy okazuje się, że nie ma lepszego komentarza o gorączce przedwyborczej od „Wesela”. Aktorzy potrafią jeszcze dorzucić od siebie aktualne akcenty. Choćby takie jak charakterystyczny ociężały sposób mówienia jednego z kandydatów na prezydenta, wydobyty przez Dziennikarza, czy też gest ze snusem przywołujący uzależnienie innego kandydata. Wywołuje to zrozumiałą wesołość widowni. Ale są po temu poważniejsze impulsy. Po wizycie Wernyhory Kuba powiada w zachwycie: „Jak zyje/ jeszczem takiego Polaka nie ujzoł”. Na co z godnością i przechwałką w głosie odpowiada Gospodarz (w tej roli wyśmienity Juliusz Chrząstowski): „Bo żyjesz mało;/ jeszcze duża takich Polaków zostało,/ co są piękni”. Kuba nie daje za wygraną i pyta dociekliwie: „A kaz się to wszyćko kryje?”.
I to dość, aby publiczność zareagowała śmiechem zaprawionym goryczą.
Czasem to tylko spostrzeżenie, którego nie można uniknąć. Kiedy Czepiec (witalna kreacja Marcina Kalisza) obdarza Radczynię siarczystym całusem, Radczyni (jak zawsze niezawodna Lidia Bogaczówna), gdy tylko chłop się oddali, starannie wyciera usta, nie kryjąc odrazy. Zresztą wystarczy, że Radczyni pojawi się w swoim rozległym jak zagon białej kapusty kapeluszu z piór, aby wywołać stosowny dystans i rozbawienie.
Więcej tu jednak powodów do smutku niż śmiechu. „Wesele” Mai Kleczewskiej to bodaj najsmutniejsza z inscenizacji tego dramatu. Przepojone poczuciem lęku i rozpaczy, mimo że początek zapowiada się malowniczo bujnym roztańczeniem, które trwać będzie przez cały akt pierwszy; tańcownicy nie będą znikać ze sceny, aby wybrzmiały dialogi poszczególnych par, ale przedzierać się będą do uszu przez zgiełk, ogłuszające dźwięki muzyki, gwar. To zaledwie fragmenty toczonych rozmów. Może to nawet irytować, ale zabieg wydaje się celowy – reżyserce zależy na wywołaniu wrażenia męczącego mozołu, tumultu, w gruncie rzeczy nieznośnego w swojej formie zdarzenia. Niby wesoło, a już smutno.
Zrobi się jednak dopiero smutno wtedy, kiedy pojawią się osoby dramatu. Tym razem nie będą to napomnienia, przestrogi czy nawiązania do wzorców z przeszłości, ale lęki, obsesje, koszmary. Wszystkie zjawy nawiedzające bohaterów wesela niosą ze sobą albo ból, albo strach, albo poczucie zagrożenia. Stańczyk już nie jest mędrcem – w kabaretowym ujęciu Krzysztofa Głuchowskiego to zblazowany błazen, nienasycony obżartuch zasiadający do stołu, wykrętny komentator. Hetman to chodzący jak bomba zdrajca, któremu zaufać niepodobna. Rycerz okaże się żołnierzem wyklętym, z tych, których raczej wykląć by trzeba – to on urządzi na scenie egzekucję Żydów. Nawet Wernyhora okaże się kimś innym – to żaden lirnik łączący dawne i nowe czasy, ale wysłanniczka udręczonej wojną Ukrainy – Anna Syrbu śpiewająca „Pływe kacza po Tysyni”, pieśń pamięci ofiar Majdanu. Gospodarz jej przybyciem jest nie tyle zaskoczony, ile osaczony, wyczuwa grozę sytuacji i nie potrafi jej sprostać.
Ten spektakl nie ucieka od trudnych spraw i rozliczeń. Nie pozbywa się jak w wielu wystawieniach „Wesela” sporu arendarza i księdza o należności kosztem łupionego chłopa. Rachela staje się tu figurą umęczonego narodu i holocaustu – pojawi się pod koniec w zakrwawionej koszuli po gwałcie. Poeta swoją pamiętną kwestię o Polsce kryjącej się w sercu, wypowiada leżąc spity w łóżku i krztusząc się niemal ze śmiechu. To wszystko jak smagnięcie biczem. To już nie jest „historia wesoła, a ogromnie przez to smutna”.
Tymczasem nazajutrz Kraków płonie (widać to na ekranie), chłopi z kosami znów nastają na pany, Chochoł w choreograficznym apokaliptycznym wcieleniu wielokrotnie upada, aby na koniec podpalić garść słomy (jak w obrzędzie „Dziadów”). Tyle tylko, że słoma się nie zapala, a wątły płomyk gaśnie. Tym razem jeszcze udało się uniknąć najgorszego.
To „Wesele” łatwej pociechy nie przynosi, choć cytując śpiewaną przez cały zespół pieśń ludową „A jak przyjdzie słońce i pogoda”, otwiera furtkę przejścia polonezem do krainy „Pana Tadeusza”. Kto wie, może jest jakaś szansa.
Mocne, emocjonalne, rozedrgane przedstawienie, którego siła udziela się widzom. Aż dreszcz przechodzi.
 
 
       
                                           
                                          