"Ślub" Witolda Gombrowicza w reż. Radosława Rychcika w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu. Pisze Magdalena Mikrut-Majeranek w portalu Teatrologia.info.
Teatr Zagłębia w Sosnowcu inaugurując nowy sezon artystyczny postanowił uczynić to z powagą i klasą. Sięgnięto bowiem po rzadko graną sztukę Witolda Gombrowicza – Ślub. Tego karkołomnego zadania podjął się reżyser Radosław Rychcik, który przygotował spektakl oszczędny w środkach, lecz niezwykle wymowny. A efekt? Gombrowicz byłby zadowolony.
Ze względów pandemicznych Ślub był najdłużej wyczekiwaną premierą w dziejach Teatru Zagłębia. Przypomnijmy, że w ostatnich latach, we wrześniu 2016 roku tytuł ten wystawiono w Teatrze im. Jana Kochanowskiego w Opolu w reżyserii Anny Augustynowicz, a dwa lata później realizacji podjął się Eimuntas Nekrošius w Teatrze Narodowym w Warszawie. Teraz przyszedł czas na Sosnowiec.
Akcja rozgrywa się na granicy snu i jawy, życia i śmierci, a całość utrzymana jest w klimacie grozy i tajemniczości. Muszę przyznać, że gdzieś w odmętach kłębiących się myśli pojawiło się skojarzenie z thrillerem Inni w reż. Alejandro Amenábara. Nie bez znaczenia jest zastosowana tu konwencja oniryzmu – główny bohater śpi i śni sen, który konsekwentnie stara się analizować. Dokonując egzegezy, rozkłada konstrukcje zdaniowe na atomy, doszukując się ukrytych sensów – niczym w jungowskiej psychoanalizie. Stwierdza, że słowa budują ludzi. „I to nie my mówimy słowa, ale słowa nas mówią” – podkreśla bohater. To one mają moc sprawczą, wszak jak głosi Biblia – „Na początku było Słowo”. I to ono jest tu kluczowe. Gra aktorska schodzi na dalszy plan, a rola aktorów została ograniczona. Są jedynie tubą, przez którą przemawia genialny dramaturg, a wypowiadane przez nich słowa układają się w rytm wiersza. Widz wrzucony w tę surrealistyczną przestrzeń świata przedstawionego początkowo nie może się odnaleźć, rozgląda się za drogowskazami, wgryza się w soczyste dialogi skreślone ręką piewcy walki z Formą i przyprawiania gęby. Po kilkunastu minutach widownia łapie rytm, bierze głęboki oddech i włącza się w metafizyczną grę, do której zapraszają nas aktorzy. Propozycja Rychcika to Gombrowicz w najczystszej postaci.
Wydaje się, że sceniczna akcja jest jedynie koszmarem rozgrywającym się w umyśle śpiącego. Henryk stanowi uosobienie syna marnotrawnego, który po latach powraca w rodzinne strony. Początkowo nie poznaje nieco upiornego domu, ani rodziców… Dom nie jest już domem, a syn synem. Zostały zaledwie upiory, cienie dawnych dni. Czuje się zawstydzony. Zmieniła się także relacja ojciec-syn, którą wyniesiono na inny poziom. Powracający na łono rodziny syn ma zaprowadzić ład, a po dopasowaniu brakującego puzzla – przywrócić harmonię. Szybko okazuje się, że powodowany żądzą władzy burzy mir, detronizuje ojca-króla i sam staje się despotycznym władcą. Nie udaje mu się uniknąć zaszufladkowania, sam ugina się pod naporem konwenansów. Uciekając od kościoła boskiego, staje się kapłanem kościoła ziemskiego, w którym „duch ludzki uwielbia ducha międzyludzkiego”. Jego pokrętne postępowanie sprawia, że ślub przemienia się w pogrzeb.
Reżyser Radosław Rychcik zaproponował niezwykle powściągliwe przedstawienie. Emanuje z niego swoista surowość, która w połączeniu z atmosferą tajemniczości oraz scenografią potęguje wrażenie surrealizmu. Tekst sztuki poddano obróbce i uwspółcześnieniu. Niewielka scena sosnowieckiego teatru została przemieniona w podrzędny, przydrożny bar – amerykański diner wraz ze stacją benzynową. Przybytek ten zastąpił znane z kart dramatu dwór i karczmę. Z kolei rodzice Henryka miast być karczmarzami, zyskali nowe zajęcia. Królowa Matka zarządza sferą kulinarną, a ojciec – ubrany w kombinezon typowy dla mechaników samochodowych – drugim z biznesów.
Przyciemnione światło, pusty bar, opuszczona stacja paliw i elektroniczna muzyka braci Michała i Piotra Lisów tworzą klimat niczym z horroru. Napięcie, groza, oczekiwanie – to idealny suport dla dzieła jednego z wybitnych polskich pisarzy XX wieku. Po chwili z mroku wyłania się dwóch strudzonych wędrowców. Skąd przychodzą? Dokąd zmierzają? Ich pojawienie się zapowiada rozpoczynającą się walkę świata młodych ze światem starych, z ego z alter ego… Potyczkę, jaką toczą bohaterowie z Formą i ze sobą, dodatkowo podkreśla choreografia Jakuba Lewandowskiego.
Dzięki układom choreograficznym następuje eksterioryzacja drzemiących w bohaterach emocji. Henio i Władek tańczą, biją się, kochają się i nienawidzą zarazem. Miotają się, starając się uniknąć wtłoczenia w sztywny gorset Formy, przyjęcia oczekiwanego sposobu bycia, mówienia, życia… Wewnętrzna walka rozgrywa się na oczach widzów. Lecz czy to dwie osoby czy może jedna, sobowtór, cień, alter ego? Psychodeliczny pojedynek trwa. Finalnie Henryk nie tylko deformuje świat, ale i świat deformuje jego.
Gombrowicz, niezłomny badacz tożsamości jednostki, w Ślubie porusza problem człowieka uwikłanego w relację z innymi i skrępowanego jarzmem kultury i konwenansów. Rozkłada na czynniki pierwsze model tradycyjnej rodziny, ale i sposób jej konstytuowania się oraz przypomina o Goffmanowskim człowieku w teatrze życia codziennego. Bohaterowie, którzy zmuszeni są do przybierania konkretnych życiowych ról, choć śmiertelnie poważni mogą wzbudzić uśmiech na licu niejednego widza, a wszystko za sprawą absurdalnego poczucia humoru autora sztuki. Gombrowiczowski styl nie wymaga już żadnych dodatkowych środków ekspresji, przerysowanych postaci, wymyślnych dekoracji. Pewna umowna sztuczność gry aktorskiej wpisana jest w gombrowiczowską konwencję. Wszystko ponad to, co zostało zapisane przez pisarza, byłoby po prostu groteską. Tym samym Radosław Rychcik podejmując się trudnego tematu, wybrnął z niego po mistrzowsku. Umiarkowanie to jedna z cnót kardynalnych, a wedle Sokratesa fundament każdej cnoty. Z orkiestry grającej w takt dyktowany przez Rychcika wyłamuje się jednak nieco Joanna Poleć, grająca Manię, niedoszłą pannę młodą, która zanadto przechyliła szalę na stronę wystudiowanej pozy i nadmiernej sztuczności. Prym za to wiedzie Michał Bałaga (Henryk) oraz genialny Andrzej Dopierała (Ignacy, ojciec Henryka, król), tworzący odrealnioną postać człowieka-widma. Wtóruje mu wycofana, spokojna Katarzyna – królowa-matka – Maria Bieńkowska.
Nie można pominąć też snującego się niczym wampir (raczej energetyczny) Grzegorza Kwasa (Pijaka), który mąci, miesza i nawołuje do przewrotu.
Gombrowicza kocha się równie mocno, co nienawidzi. Każde z jego dzieł to intelektualna przygoda, którą można właściwie przeżyć jedynie będąc uzbrojonym w odpowiednie narzędzia pomagające w oswojeniu trudnej materii. Tym samym wybór Ślubu jako premiery inaugurującej nowy sezon teatralny to akt odwagi. Teatr Zagłębia nie wahał się, podejmując się tego wyzwania. Serwując sztukę o naprawdę dużym ciężarze gatunkowym, postawił wszystko na jedną kartę i… wygrał starcie z Formą! Sosnowiecki teatr ma w swoim repertuarze także inne klasyczne dzieła, jak chociażby: Tango Sławomira Mrożka, Tartuffe Moliera czy Upiory Ibsena, a najnowsza premiera zostanie zaprezentowana już 16 października na Międzynarodowym Festiwalu Gombrowiczowskim w Radomiu. Konsekwentnie, jako jeden z niewielu teatrów w województwie śląskim, popularyzuje dzieła wielkie, klasyczne, acz coraz mniej atrakcyjne, żeby nie powiedzieć zrozumiałe, dla współczesnych widzów. I w tym szaleństwie jest metoda!