EN

17.02.2025, 10:32 Wersja do druku

Życie bez sprzęgła

„Ósmy dzień tygodnia” według Marka Hłaski w reż. Erycze Herbuta w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Pisze Ewa Partyga, członkini Komisji Artystycznej X Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Klasyka Żywa.

fot. Mikołaj Pywacz/ mat. teatru

Przez dziesięć miesięcy obejrzałam kilkadziesiąt przedstawień zgłoszonych przez teatry do konkursu „Klasyka Żywa”. Niektóre zapamiętam, o niektórych chciałabym szybko zapomnieć, choć nie wykluczam, że zachowa je w pamięci ktoś inny. Cenię bowiem różnorodność perspektyw i nie mam wątpliwości, że żywość klasyki można rozumieć na wiele sposobów. Dla mnie nie oznacza ona potocznie rozumianej wierności autorom i autorkom oraz literze ich tekstów. Wręcz przeciwnie – znacznie bardziej interesuje mnie dialog z dawnymi tekstami w teatrze, także wtedy, gdy jest prowadzony w duchu agonistycznym, a nawet prowokacyjnym. Bardzo ciekawią mnie przedstawienia, nawet mniej udane, w których gra się z pamięcią o tekście i formami jego obecności w kulturze, krzyżując go z innymi utworami i kontekstami albo posługując się tekstem alternatywnym. Wydaje mi się, że klasyka żyje nie wtedy, gdy gramy ją po literach, ale wtedy, gdy wprawiamy ją w ruch fascynacją, zaangażowaniem, polemiką, niezgodą. Miewa się świetnie także wtedy, gdy wyjmujemy bohaterów z oryginalnego kontekstu i wpuszczamy w całkiem inne, nawet zaskakujące, rejony. Trzeba tylko wiedzieć, po co się po klasykę sięga.

„Ósmy dzień tygodnia” według Marka Hłaski grany na Scenie na Świebodzkim pozornie wpisuje się w takie myślenie o dawnych tekstach. Młodzi artyści i artystki z trzech wrocławskich uczelni, wspomagani przez trójkę aktorów oraz ekipę techniczną Teatru Polskiego we Wrocławiu, deklarują, że czytają wczesne opowiadanie Hłaski na swoich warunkach, szukając w nim własnych problemów. Autorka adaptacji i dramaturgii Klaudia Gębska (AST) dość wyraźnie uwspółcześniła scenariusz. Nie tylko poprzez „termomix”, który dla jednego z bohaterów wyznacza horyzont aspiracji i marzeń o domu, oraz „terapię”, którą ktoś komuś doradza, nie tylko przez motywy humanistyki nieantropocentrycznej pobrzmiewające w filozoficznych dywagacjach głównej bohaterki, nie tylko poprzez skojarzenie wątku wolności m.in. z kwestią praw reprodukcyjnych kobiet, ale także poprzez konsekwentne zatarcie oryginalnego kontekstu społeczno-politycznego. Wszystko, co do Hłaski dołożono, w miarę sprawdza się na scenie, chociaż oderwanie fabuły od stalinowskich i powojennych realiów nieco zaciemnia sytuację i upraszcza postaci. Nie stwarza wprawdzie kłopotów interpretacyjnych kwestia mieszkania, którego nie mają zakochani – nie było mieszkań w zrujnowanej Warszawie, zwłaszcza na Pradze, gdzie wegetują bohaterowie Hłaski, w latach pięćdziesiątych, nie ma ich także teraz. Ale już wątek więzienia, w którym przez parę lat siedział chłopak głównej bohaterki, staje się trochę mglisty, gdy nie ma kontekstu czasów stalinowskich. Zapijana rozpacz i melancholia jej starszego brata wiąże się już tylko z jego nieszczęśliwą miłością, gdy zaciera się jego partyjna i zetempowska przeszłość. Rezygnacja z kontekstu politycznego jest jednak bardziej zrozumiała niż rezygnacja z lepkiej, oślizłej i dusznej atmosfery warszawskich ulic, ruin, zaułków i nie-miejsc. Szkoda jej dlatego, że w podszytym egzystencjalistycznym światoobrazem opowiadaniu właśnie ta atmosfera – toksyczna szczególnie dla kobiet zaczepianych, wyzywanych, uprzedmiotawianych – w ogromnej mierze uzasadnia to, co czuje i robi bohaterka. To bardzo konkretne, ucieleśnione i umiejscowione doświadczenie, dla którego warto znaleźć jakąś teatralną formę.

W gruncie rzeczy we wrocławskiej inscenizacji Hłaski najbardziej uwiera mnie nie to, co ujęto czy dodano, ale cel tych zabiegów. Wydaje się bowiem, że w przedstawieniu Erycze Herbuta (AST) chodzi o to, by pokazać uniwersalność bohaterów czy problemów, a nie skonkretyzować i zlokalizować ich doświadczenia albo o coś się pokłócić. Sprzyja temu scenografia Kacpra Łyszczarza (ASP), dość neutralna, zbudowana z utrzymanych w stosunkowo prostej symbolice elementów, zakładająca bardziej uniwersalność tekstu niż sytuująca go w otwarcie współczesnym kontekście. W tle zimna, metalowa ścianka. Z lewej duży stół niby-rodzinny, przy którym rodzina nie będzie siadać razem – to przestrzeń domu Agnieszki. Z prawej cały zewnętrzny świat: szary kamień oznaczający miejsce spotkań młodych: niekiedy naturę, innym razem bramę, później mieszkanie kolegi, w którym mieli być, ale nie będą sami.  Z prawej pojawi się także barowe krzesło pod lampą, symboliczne „więzienie” pijącego codziennie na umór w innej knajpie brata głównej bohaterki.

Historia dwojga młodych – Agnieszki (Sofia Grzybacz, AST) i Pietrka (Michał Skiba, AST) – spotykających się w parkach, bramach i na ławkach, szukających mieszkania, w którym mogliby w bardziej intymnych warunkach przeżyć swój pierwszy seks i pobyć trochę ze sobą, została ukazana na tle równoległych historii innych młodych mężczyzn (brata, lokatora i kolegi) oraz rodziców Agnieszki. Reżyser, Erycze Herbut (AST), ustawił opowieść w perspektywie psychologicznej i społeczno-psychologicznej, a bodaj najważniejszym tematem uczynił dziedziczenie traum (i alkoholizmu). Temat został uwypuklony aż nadto dobitnie – Matka (Magdalena Różańska), wiecznie niezadowolona, pełna pretensji i zgryźliwości, zarzucająca córce „puszczanie się”, przypomina sobie czasy, gdy jako młoda dziewczyna szukała swojej matki, pijącej i prostytuującej się w rodzinnej wsi. Seans pamięci rozgrywa się na niby-rodzinnym stole: powracająca do przeszłości Matka kładzie się na nim, trochę tańczy, a potem nagle siada przerażona, by wydusić z siebie traumatyczne wspomnienie. Nieco później na tym stole położy się Agnieszka, wykończona conocnym szukaniem brata zapijającego rozpacz po stracie narzeczonej i narastające poczucie bezsensu. W tej scenie rozlegną się z offu także nawoływania i wyzwiska rzucane w kierunku Agnieszki na ulicach i w bramach, które w opowiadaniu często znaczą jej drogę przez miasto. Wszyscy bohaterowie tkwią w swoich i nieswoich przeszłościach, ale kobiety są dodatkowo osaczone dwubiegunowym stereotypem: wyniesionej na piedestał świętej i poniewieranej dziwki.

Kobiety są tu skazane na los poświęcających się żon albo kochanek (czasami równolegle, czasami osobno). Straumatyzowani mężczyźni chcą mieć coś tylko dla siebie, a tym czymś jest najczęściej kobieta, chociaż może ją ewentualnie zastąpić motor. Panicznie boją się zdrad, więc sami zdradzają albo uwodzą cudze żony. Świat kręci się wokół zdrad i niemożności. I nic się nie zmienia. Nie udaje się nawet niedzielna ucieczka na ryby przed żoną i nierozumianymi dziećmi, bo pada deszcz – to wątek Ojca (Andrzej Olejnik). Agnieszka – jak Ojciec – chce, żeby coś się wreszcie zmieniło, a jednocześnie – jak Matka – tkwi w niewłasnej przeszłości. Uciekając przed stereotypem, wikła się w stereotyp: chce ratować brata i Pietrka przed ich demonami. Uciekając przed własnymi demonami, pójdzie do łóżka z przypadkowym mężczyzną (Ernest Nita). I jak to bywa w świecie Hłaski, (auto)destrukcja zaczyna w niej przeważać nad odrobiną nadziei, którą mimo wszystko długo w sobie pielęgnowała.

Upraszczające próby uniwersalizacji wątków w połączeniu z psychologiczno-społeczną konwencją, w której próbował ustawić przedstawienie reżyser, okazały się pułapką. Sofia Grzybacz z zaangażowaniem buduje postać Agnieszki, stara się ją niuansować i pokazywać inaczej w różnych relacjach, ale rola – okrojona z paru elementów, choćby z wędrówek po obleśnych zaułkach i knajpach i z oblepiających jej ciało męskich spojrzeń – jest za mało konkretna, by można ją było poprowadzić w przekonujący sposób. Michał Skiba wydobywa przede wszystkim zagubienie swojego Pietrka. Michał Łukasik (AST) gra pijącego Grzegorza dość stereotypowo, bo zostały mu ogólnikowe monologi. Komiczno-tragiczny wymiar ma wątek Staszka Zawadzkiego (Mateusz Guzowski, AST), mieszkającego kątem u rodziców Agnieszki i naprawiającego sprzęgło w motorze, by pojechać do narzeczonej. Głównie po to, żeby ją ukarać za zdrady. Sprzęgło nie zadziała, motor nie ruszy, a spotkanie onieśmielonego Zawadzkiego z narzeczoną będziemy oglądać – razem z Zawadzkim pozującym na twardziela i wypierającym rzeczywistość – na ekranie (w roli zdradzającej narzeczonej Anastazja Kowalska, AST).

Wszyscy bohaterowie przedstawienia są oddzieleni od bliskich swoimi wyobrażeniami na ich temat, wszyscy są uwikłani w zakłamane albo całkiem puste relacje. Wierzę, że twórczynie i twórcy „Ósmego dnia tygodnia” starali się zrobić przedstawienie o sprawach, które ich obchodzą. Zastanawiam się jednak, czy wybór Hłaski (patrona roku 2024, jak podkreśla teatr w zapowiedziach) był w tym przypadku fortunny. Być może łatwiej by było pokazać niuanse stosunku młodych do zakłamanego świata dorosłych oraz toksyczność tego zakłamania na innym tekście niż opowiadanie Hłaski, który zazwyczaj, szczególnie we wczesnych utworach, sentymentalizuje i mitologizuje to, co sam próbuje odmitologizować? Może wtedy dramat młodych bohaterów bardziej dotknąłby publiczność?

Źródło:

Materiał własny

Autor:

Ewa Partyga

Wątki tematyczne