Kaja: Nie lubię teatru, który stawia tezę, zwłaszcza ideologiczno-światopoglądowo-polityczną. Konrad: Kiedyś aktor bywał nośnikiem jakiejś idei społecznej. Stąd upodobanie części kolegów starszego pokolenia do politycznych deklaracji ex cathedra. Nie widzę się w takiej roli. Rozmowa z Konradem Żygadłą, aktorem Teatru Ochoty, i z Kają Kozłowską-Żygadło, aktorką Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie. Rozmawiał Piotr Zaremba w „Rzeczpospolitej”, dodatku „Plus Minus”.
Rozmawiam z aktorskim małżeństwem po warszawskiej Akademii Teatralnej. Ile lat po studiach?
Konrad Żygadlo: Trzy i pół. Byliśmy na jednym roku.
Konrad występuje drugi sezon w Teatrze Ochoty. Kaja pojechała szukać szczęścia do Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie. I nagle z grupą kolegów wystawiacie bez żadnego szyldu własną sztukę. Kaja to wymyśliła?
Kaja Kozłowska-Żygadlo: Szyld jest, nazwaliśmy się Kolektywem Kolejny Teatr. Wpadłam na ten pomysł, kiedy przeżywałam lekki zastój zawodowy. Poczułam, że muszę mieć coś własnego, a mam grupę przyjaciół, którzy się nie przestraszą. Choćby tego, że na początku spektakl nie będzie się zwracał. Poświęcimy swój czas, nawet pieniądze. Malwina Laska-Eichman dostała tekst od Szymona Jachimka. Spodobał nam się. Reżyserię zaproponowaliśmy Paulinie Staniaszek, z którą spotkałam się przy okazji jej egzaminu reżyserskiego w akademii. Pierwotnie nazywało się to „Poranny spektakl dla młodzieży". Pod tym tytułem jest grany przez zespół Teatru Kameralnego w Bydgoszczy w reżyserii Rafała Szumskiego.
KŻ: Tyle że poprosiliśmy Szymona o zmiany. Justyna Fabisiak, koleżanka z naszej grupy, usłyszała w autobusie rozmowę dwóch nastolatek. Jedna z nich trzymała aloes. Opowiadała, że przepisał go jej terapeuta, żeby się czymś opiekowała. To miała być recepta na jej destrukcyjne odruchy. Justynę zaszokowała oczywistość, z jaką dziewczyny opowiadały, że obie chodzą do terapeuty. Szymon tekst przerobił. I stąd nasz tytuł: „Dziewczyna z aloesem".
O czym to jest?
KK-Ż: O samotności, o zagubieniu nastolatki w świecie dorosłych. O próbie budowania relacji z rówieśnikami. I o bezradności dorosłych w kontakcie z nastolatkami. Nagle okazuje się, że dorosły ma do czynienia z zupełnie nowym, zamkniętym człowiekiem. Kończy się jednak nadzieją.
Wielu waszych kolegów dochodzi do marzenia, żeby nie być wyłącznie tworzywem reżysera, ale zwykle w starszym wieku. Skąd pragnienie czegoś własnego u was?
KK-Ż: Nie chcieliśmy czekać, aż ktoś da nam pracę. Poza tym oferta wartościowych przedstawień dla młodego widza jest mizerna - nawet w Warszawie.
KŻ: Decydowały podobne doświadczenia. Malwina prowadzi w Teatrze Ochoty młodzieżową grupę. Ja mam komercyjne zajęcia aktorskie z młodzieżą.
KK-Ż: Ja też prowadziłam takie grupy zarówno w Warszawie, jak i na Podkarpaciu.
Wymieńmy waszych kolegów, którzy w tym grają.
Malwina Laska-Eichman, Justyna Fabisiak, Natalia Jędruś, Dawid Ściupidro, Piotr Kramer, Mariusz Urbaniec, no i my. Dawid jest jedynym spoza naszego roku. Gramy to wymiennie, w składzie czteroosobowym. Ciężko wszystkich zgromadzić jednocześnie.
Czyli udało się nie być tworzywem.
KK-Ż: Paulina nadzorowała powstawanie przedstawienia, ale tworzyliśmy je wszyscy...
KŻ: Wymyślaliśmy dialogi, Malwina napisała teksty piosenek i muzykę do nich. My już w szkole braliśmy sprawy w swoje ręce. Jednym reżyserom się to podobało, innym nie. Dyskutowaliśmy, czasem byliśmy na kontrze, zawsze dokładaliśmy swoje pomysły.
Zarabiacie na „Dziewczynie z aloesem"?
KK-Ż: Teraz już tak, choć sporadycznie. Dostaliśmy na ten spektakl grant w formie rezydencji artystycznej w Teatrze im. Stefana Jaracza w Olsztynie w ramach programu „Przestrzenie sztuki". Były dwie premiery: w Wolskim Centrum Kultury w Warszawie i w Teatrze Jaracza.
Ale łatwo chyba nie jest?
KŻ: Dlatego gramy to, kiedy mamy środki. Wciąż szukamy bardziej stałego miejsca do grania. Mamy nadzieję, że pomoże nam w jego zdobyciu nagroda. Drugie miejsce na Festiwalu Otwarcia w Teatrze Ludowym w Krakowie. To międzynarodowy konkurs spektakli o tematyce młodzieżowej.
KK-Ż: To wyróżnienie, bo konkurowaliśmy z normalnymi teatrami repertuarowymi.
KŻ: Scenografię wieźliśmy fiatem, to ledwie kilka prętów i reklamówek. Recenzent Jacek Wakar podsumował nas życzliwym tekstem pod tytułem „Najprościej".
Konrad zdaje się sam pełnił już funkcję reżysera.
KŻ: Duża w tym zasługa Andrzeja Chybowskiego ze Stowarzyszenia Kolonii Wawelberga. On współorganizuje festiwal Kolonii. Ja tam byłem konferansjerem, a on poprosił mnie trzy lata temu o napisanie tekstu do performatywnego czytania na festiwalu. Stworzyliśmy z Krzysiem Godlewskim, kolegą z akademii, z roku niżej, scenariusz o Kercelaku. Krzyś grał ze swoja warszawską kapelą Sztajer, poza nim wystąpili Kaja i Piotr Kramer. Tekst był o historii Kercelaka przez pryzmat losów konkretnych ludzi, a przy okazji o przemianach w Polsce między rokiem 1920 a 1945. Opowiedzieliśmy o tym w pół godziny. Ja to pisałem i reżyserowałem.
Dwa ważne debiuty. Ciekawią mnie wasze więzi z kolegami z akademii. Aktorzy zawsze tak się trzymają razem po studiach?
KK-Ż: Ani to norma, ani całkowity ewenement.
KŻ: Przyjechaliśmy studiować w Warszawie z różnych części Polski, ja z Podkarpacia, Kaja z Kujaw. Na naszym roku była tylko jedna osoba ze stolicy i jedna z Legionowa.
KK-Ż: Byliśmy zdani na siebie.
KŻ: Ale takie doświadczenie jak szkoła teatralna może też podzielić. Nas jakoś połączyło. Ważny czynnik to wspólne wartości. Podobnie myślimy o sztuce, mamy podobny gust teatralny. Sztuka powinna coś budować, nie tylko podważać.
KK-Ż: To polega na wychodzeniu do społeczeństwa. Szykując „Dziewczynę z aloesem", myśleliśmy o koszmarze nasilającego się zjawiska samobójstw młodych ludzi. Tej tematyki brakuje w teatrze.
KŻ: Po każdym spektaklu robimy warsztaty dla młodych widzów. My nastolatkami byliśmy kilkanaście lat temu. Trochę się przez ten czas zmieniło, zarazem pewne rzeczy są wiecznie aktualne. Jak z nimi rozmawiamy, dowiadujemy się, co jest ważne dla nich. Okazuje się, że ich czujemy, nawet jeśli nie zawsze znamy najnowsze wersje ich słownictwa.
Doświadczyliście już zjawiska rywalizacji, zawiści o miejsce na scenie?
KŻ: Ja mogę coś opowiedzieć, bo to w sumie pozytywna historia. Pierwszym moim spektaklem po szkole były „Trzy siostry" Czechowa w Teatrze Narodowym w reżyserii Jana Englerta. Mój przyjaciel z roku Piotr Kramer miał tam znaczącą rolę, grał Tuzenbacha. Ja miałem niemy epizod muzyka. Obserwowałem próby. I widziałem, że mój przyjaciel jest w trakcie procesu twórczego, którego mu zazdroszczę. Sztuką było tego nie okazać, bo żadnej nieczystej gry w tym nie było. Na nasze relacje to nie wpłynęło.
KK-Ż: Opowiadasz o przyjacielu z roku, to nietypowe.
Znajomy aktor nie dostaje spodziewanej roli, dostaje ją ktoś inny. On od tej pory ma do tego kogoś mocny dystans, jeśli nie niechęć. Ponoć to częste zjawisko.
KK-Ż: Nasz rocznik był jednak nietypowy. Nie było konfliktów choćby wokół tego, że ktoś kogoś zastępuje w spektaklu. Na innych latach były podobno wzajemne pretensje o to, kto występuje na premierze albo jedzie na festiwal szkół teatralnych do Łodzi.
KŻ: Liczba miejsc pracy dla aktorów jest bardzo ograniczona. Często takie napięcia wyczuwa się w teatrach wręcz w powietrzu. Ktoś dostał rolę, ona się należała komuś innemu. Ja na razie nie wszedłem nikomu w drogę.
Bo w Teatrze Ochoty Igor Gorzkowski wybiera w castingu pięcioro młodych aktorów i oni grają po kolei we wszystkich spektaklach. O co tu walczyć?
KK-Ż: Mam wrażenie, że wojna o role mocniej wpływa na zachowania kobiet.
KŻ: Dobra znajoma zagrała gościnnie w jednym spektaklu w teatrze repertuarowym w dużym mieście. Miała szansę tam zostać w zespole. Po tym, w jaki sposób została przyjęta przez koleżanki, uznała, że nie będzie tam się zatrudniać. Bo wyląduje na kozetce u psychoanalityka z powodu morza zawiści.
A jak odbieracie samą akademię? Traumatyczne miejsce czy wspaniałe? Przetoczyła się dyskusja o mobbingu w szkołach aktorskich. Zarazem one izolują studentów od świata, czasem rozbijają związki z nieaktorami.
KK-Ż: Ja mam wrażenia ambiwalentne. Są wspaniałe wspomnienia dotyczące relacji międzyludzkich, ale i zawodowego rozwoju. Jednak początek był trudny. Prawda: to jest klasztor utrudniający kontakt ze światem zewnętrznym, ale na to byłam przygotowana. Tyle że pierwszy rok kojarzy mi się ze z góry założoną selekcją, nawet rodzajem mobbingu. Znalazłam się w grupie, która miała podlegać swoistej czystce. Połowa grupy była zagrożona, czwórka nie przeszła na drugi rok. Dopiero tam trafiłam na profesora Andrzeja Domalika, który nie oceniał, a skupiał się na pracy.
Potem w akademii zapanowała psychoza, wykładowcy zaczęli być oskarżani o mobbing. Może młodzież okazała się przeczulona? Czy w tych zarzutach była jakaś prawda?
KK-Ż: Była część prawdy, choć były i przegięcia w drugą stronę. Profesorowie zaczęli bać się studentów.
KŻ: I dlatego w akademii doszło do zmian. Skasowano zakładaną zawczasu selekcję studentów pierwszego roku. I wprowadzono oceny opisowe. System stopni jak w szkole nie przystaje do nauki zawodu aktorskiego.
A ty jak oceniasz swój pobyt w akademii?
KŻ: Cieszę się, że w niej byłem. Miałem znakomite doświadczenia zawodowe, poznałem świetnych pedagogów. Ale mam też ocenę krytyczną. Moim zdaniem system szkół teatralnych w Polsce jest słaby, zawodny. 90 proc. wykładowców, aktorów występuje w roli mistrzów. Oni uczą swojej wizji aktorstwa. W wielu krajach uczy się metod aktorskich, u nas nie. Obecność mistrzów to powinien być fakultet, uzupełnienie kursu. Od nich można wziąć wiele, ale program studiów wymaga zbalansowania.
Znamy pogląd niektórych artystów, że młodego człowieka trzeba najpierw zmiażdżyć, potem ulepić na nowo.
KŻ: To anachroniczne podejście. Wszystkie moje pozytywne doświadczenia w zawodzie wynikały z odmiennej postawy. Rozczarowania pojawiały się wtedy, kiedy ktoś nie szanował mojej podmiotowości. Oczywiście, musimy przekraczać granice swojego komfortu, ale najlepiej z własnej woli.
Po efektach sądząc, wychodzicie jednak ze szkoły dobrze przygotowani zawodowo. Wasz rok był, mam wrażenie, najlepszy od lat. Teraz wszędzie was widzę: poza siódemką z „Dziewczyny z aloesem", m.in. Dorotę Bzdylę, Monikę Cieciorę, Jędrzeja Hycnara czy Bartosza Włodarczyka, a można by wymieniać dalej.
KŻ: Dziękujemy za komplement. Nie atakuję akademii - jestem wdzięczny za to, co mi dała. Ale można by jej potencjał wykorzystać jeszcze lepiej.
Poznałem was, kiedy graliście w „Balladynie" w ramach ćwiczeń z Janem Englertem. Uderzyło mnie, że zachęcaliście na swojej stronie młodych ludzi do konkluzji: Juliusz Słowacki to autor nowoczesny i atrakcyjny.
KŻ: To zasługa Jana Englerta, który jako reżyser świetnie uczył skrótów teatralnych, metafor, umowności. Mieliśmy frajdę, grając pod jego kierunkiem.
Dało się to odczuć. A jakiego teatru nie lubicie?
KŻ: Nie mam jednej wizji teatru, ale nie lubię teatru na skróty. Takiego, który pomija jakieś elementy rzemiosła: aktorskiego, reżyserskiego, plastycznego, muzycznego. Mówiąc, że to nieważne, bo w dzisiejszej sztuce liczy się coś innego. Widz zawsze wymaga tego, żeby aktor opowiedział o swojej postaci, nawet jeśli jest ona trybikiem, wycinkiem. Jeśli reżyser mówi aktorowi, że nie musi budować roli, dramaturgowi, że nie musi budować historii, bo dzisiejszy teatr tego nie wymaga, to jest to hochsztaplerstwo.
KK-Ż: Ja nie lubię teatru, który stawia tezę, zwłaszcza ideologiczno-światopoglądowo-polityczną. Wolę sama się zastanowić, dojść do jakiejś refleksji, niż żeby ktoś miał mnie swoją refleksją bić po głowie.
Oboje macie chyba szczęście. Nie musicie grać w teatrze, którego nie lubicie.
KŻ: Takie miejsca omijamy. Nigdy nie pukałem do pewnych drzwi ze swoim CV.
Mówicie, że jest przewaga aktorskiej podaży nad teatralnym popytem. Kaja tak jak kilkoro waszych kolegów z roku pracuje poza Warszawą. To rodzaj wygnania?
KK-Ż: Mieszkam w Warszawie. W Rzeszowie gram duże role, pracuję z fantastycznymi reżyserami (Jerzy Jan Połoński, Szymon Kaczmarek, a teraz Marcin Wierzchowski). Więc to twórcza przygoda, chociaż dojazdy są jakimś kłopotem.
Czym dla ciebie, Konradzie, była przygoda z Teatrem Ochoty? Stworzyliście tam z Filipem Orlińskim, Agatą Łabno, Martyną Czarnecką i Janem Litvinovitchem perfekcyjny team.
KŻ: Podczas lockdownu przez rok pracowałem w radiowej Dwójce jako reporter. Potem Teatr Ochoty stał się okazją do wygrania się za wszystkie czasy. „Polowanie na motyle" to konkurs dla młodych aktorów, którzy mogą stworzyć zespół, dostają gwarancję pracy przy kilku spektaklach z bardzo dobrymi reżyserami (u nas byli to Piotr Ratajczak, Igor Gorzkowski, Rafał Szumski i Karolina Kowalczyk). To unikalne miejsce. Nie jest to praca etatowa, ale ma się niezwykły komfort rozwoju, dobre warunki pracy i ciekawe zadania aktorskie. Jest we mnie dużo wdzięczności. Jednak to przygoda na dwa lata, teraz czeka mnie ponowne szukanie pracy. Choć na razie nadal gram w Ochocie i jeszcze w Och Teatrze, we „Władcy much".
Jak się szuka pracy w teatrze?
KŻ: Głównie wysyła się CV. Nie każdy dyrektor zaprasza na rozmowę. Czasem pomaga zbieg okoliczności. Na przykład zaprosi do występu znający cię reżyser i nagle się spodobasz dyrektorowi.
A jak młody aktor dobija się do roli w kinie? Kaja grała w serialu „Erynie" Borysa Lankosza, Konrad w kilku filmach, największą rolę w Netfliksowej makabresce „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją".
KK-Ż: Przez castingi, ale dostępy do nich są zwykle ograniczone. Akurat do „Erynii" był dość szeroki.
KŻ: Ale coraz częściej zaprasza się najwyżej dziesięć osób, choć może inne bardziej pasowałyby do danej roli. No i też czasem decyduje przypadek; jak w to w naszym zawodzie.
Krzysztof Szczepaniak, spełniony aktor teatralny, skarżył się w wywiadzie, że osoby odpowiadające za obsady filmowe za rzadko chodzą do teatru. Więc nawet duży sukces na scenie rzadko bywa przepustką przed kamery.
KŻ: Zarazem znam reżyserów obsady, którzy chętnie chodzą do teatrów. I życzliwie patrzą na aktorów teatralnych, bo znają ich profesjonalizm, gotowość do pracy. A czasem... W filmie „Tyle co nic", nagradzanym w Gdyni, Grzegorz Dębowski dał główną rolę Arturowi Paczesnemu z Opola. Nie stać go było na najbardziej wziętych aktorów, więc jeździł po teatrach w mniejszych ośrodkach. Możliwe, że teraz Paczesny jako laureat Złotego Lwa będzie odbierany jako gwiazda. Zagrał przecież świetnie.
Młodzi ludzie ogłaszają dziś na wyścigi, że nie godzą się na zbyt ciężką pracę. Wy nie możecie sobie na to pozwolić. Aktorzy nie prowadzą już cygańskiego trybu życia, rzadko piją alkohol.
KK-Ż: Czy to nie jest także zmiana pokoleniowa? Młodzi odwracają się od trunków, bo chcą żyć zdrowo.
Chyba nie tylko, bo to dotyczy także 40-latków. Po prostu trzeba rano wstać, bo zdjęcia, bo próby. Już tylko część starszego pokolenia kultywuje cygańskie obyczaje.
KŻ: Żyjemy niby w bezpiecznym kraju, ale mamy zagrożenie wojenne, rozliczne choroby cywilizacyjne. Trudno do tych stresów dokładać kolejne obciążenia. W szkole trochę cygańskiego życia jednak zaznaliśmy. Ale lata mijają, łatwo stracić sprawność zawodową. Jest też na to mniejsze przyzwolenie.
Zarazem ludzie mają was za zdemoralizowanych.
KK-Ż: Za nierobów, pasożytów. Za postaci, które zarabiają miliony, więc siedzą w Spatifie i piją. A nasze życie polega głównie na szukaniu pracy. Wchodziłam w komentarze pod postem o statusie artysty zawodowego, gdzie dyskutowano o naszym uposażeniu na starość. Chór orzekł: miejsce artystów jest przy kasie w Żabce. Aż ktoś napisał: to wyłącz radio, telewizję, Netfliksa, pozdejmuj obrazy. I żyj tak.
Ta niechęć miewa zabarwienie polityczne. Bardziej nie lubią was Polacy o konserwatywnych poglądach, ze względu na nachylenie wielu aktorów w lewo.
KŻ: Kiedyś aktor bywał nośnikiem jakiejś idei społecznej. Stąd upodobanie części kolegów starszego pokolenia do politycznych deklaracji ex cathedra. Nie widzę się w takiej roli, moim zdaniem to nie jest zadanie aktora.
Gratulowałem w roku 2018 Janowi Englertowi waszego spektaklu „Grając Balladynę". On mi odpisał: „A studenci odebrali go jako porażkę, bo stół im pękł i musieli go w przerwie naprawiać". Widz tego nie zauważył. Dużo macie takich przygód?
KŻ: W Teatrze Ludowym podczas grania „Dziewczyny z aloesem" nagle zgasło światło - wysadziło korki. Widzowie myśleli, że to część spektaklu. A my szukaliśmy w panice rozwiązania.
KK-Ż: Ja mam wspomnienie jak z koszmaru aktora. Graliśmy „Ustawienia ze świętymi", trudny, skomplikowany spektakl Agaty Dudy-Gracz. Koleżanka z roku złamała nogę, ja jej za kulisami malowałam na złoto gips, bo miała jednak grać. Z tego wszystkiego nie przygotowałam sobie rekwizytów. A ostatnia długa sekwencja to stypa. Wnoszą Jędrka Hycnara jako zmarłego, a my, cztery główne postaci, musimy być na czarno. Patrzę: nie ma mojego kostiumu, a jestem ubrana na kolorowo. Owijam się czarną szmatą. Wbiegam na scenę spóźniona. Żeby zatrzeć wrażenie, próbuję wręczyć prezent. Chwytam jakąś butelkę. Potem już każdy element się wali, butelka się tłucze, kolega jest na bosaka, Konrad krzyczy: uwaga szkło. Tego w inscenizacji nie było.
A potem mają mnie podnieść. Próbuję więc ściągnąć za stołem z koleżanki czarną sukienkę, bo czarna szmata ze mnie na pewno spadnie. Udaje się. Z kolei potem mam częstować Cudotwórcę zupą. Ale wychodzę za kulisy, a zupy nie ma. Wpadam i mówię, że się skończyła.
KŻ: Spektakl ratuje się za wszelką cenę. Graliśmy „Władcę much" gościnnie w Gdyni. Jeden z nas, Maciek Tomaszewski, miał złamaną nogę. I grał o kulach, co wymagało wielkiego wysiłku od niego, ale i od nas.
Stąd heroiczne opowieści o osobach, które grały po stracie kogoś bliskiego. Ale i o pani profesor z łódzkiej filmówki, która nie chciała puścić studentki na pogrzeb kogoś z rodziców.
KK-Ż: Na coś takiego bym się nie zgodziła.
KŻ: Ja znałem aktorów, którzy uważali, że tego zawodu nie można pogodzić z życiem rodzinnym. Ale to już chyba wychodzi z mody.
To czas na pytanie o wasze życie rodzinne. Nadzieja, kłopot?
KK-Ż: Dojazdy do Rzeszowa, rozłąki. Ale marynarze mają gorzej. My się związaliśmy właściwie po szkole. Podczas studiów byliśmy przyjaciółmi, sąsiadami. Przyjaźń była fundamentem związku.
Aktorki decydujące się na kilkoro dzieci miewały przerwy w karierze: Aleksandra Justa, Lidia Sadowa. Chociaż wracały z sukcesem na scenę.
KK-Ż: Pewnie, boję się tego. Moim marzeniem jest wszystko pogodzić. Padają rady, żeby nie chwalić się ciążą. Bo jak ogłosisz swoją ciążę, to dla branży filmowej będziesz w niej siedem lat.
KŻ: Czytałem kiedyś wywiad, gdzie Michał Bajor zauważył, że w naszym zawodzie łatwo dostać łatkę. On dostał łatkę aktora śpiewającego. Podobno przestał dostawać role filmowe. Pytali go: jesteś piosenkarzem czy aktorem?
Jesteście podobno praktykującymi katolikami.
KŻ: Owszem.
Teatr bywa antyklerykalny, czasem wręcz antyreligijny.
KK-Ż: Ja na etapie castingów odpadałam przy perspektywie rozbieranych zdjęć. Nie zawsze widziałam w tych scenach sens.
KŻ: Ja miałem dylemat przy filmie „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją". Jego absurdalny humor mi się podobał. Za to przebieg jedynej rozbieranej sceny był przedmiotem negocjacji. Co w sumie wyposażyło mnie w stosowne doświadczenie.
Ja myślałem bardziej o teatrze niż o filmie. Mówiliśmy o „Ustawieniach ze świętymi" Agaty Dudy-Gracz. Moja znajoma, z którą oglądałem ten skądinąd efektowny spektakl, chciała wychodzić. Odbierała niektóre sceny jako szyderstwa z przeżywania wiary przez Polaków. Wy w tym graliście.
KK-Ż: Bardzo mocno o tym z reżyserką dyskutowaliśmy. Pytanie, na ile jej swobodny ton dotyczył religii, a na ile Kościoła, z którym ja też nie zawsze się zgadzam.
KŻ: Nie lubiłem sceny z pielgrzymką, ale też traktowała ona o tym typie ekspresji religijnej, który mnie śmieszy i boli. Oczywiście, nie mam na myśli pielgrzymek jako takich, ale np. łączenie treści religijnych z muzyką disco polo czy przerabianie hitów muzyki pop na piosenki religijne uważam za niestosowne, wręcz szkodliwe. Spójrzmy też na własne podwórko.
Umówmy się: pani Duda-Gracz ma swoje porachunki z tradycyjnymi wartościami. A wy mówicie o niechęci do teatru z tezą. Tam się te tezy aż wylewały.
KŻ: Tak odbierasz cały ten spektakl?
Nie cały...
KK-Ż: To wymaga nakreślenia czytelnikom kontekstu. Tematem spektaklu były różne spojrzenia na heroizm i świętość, ale z punktu widzenia osoby niebędącej w Kościele. Nie opowiadał jednej historii, był montażem oderwanych od siebie opowieści, które łączył temat. Jedne z tych scen były nam dalekie ideowo, a inne bardzo nas angażowały.
KŻ: Mieliśmy szczęście, że graliśmy głównie w tych, które były bliskie idei teatru, jaką podzielamy. Poza tym na pewnym etapie można z reżyserem dyskutować, na pewnym już nie. Nie na wszystko ma się wpływ. Może za ileś lat powiem: tak, trzeba stawać zawsze okoniem w obronie swojego gustu czy wartości. Ale może to byłby sygnał do zmiany zawodu.
KK-Ż: Fajnie jest poznawać różne perspektywy. Czasem można wejść w coś, z czym się nie całkiem zgadza.
KŻ: Pozycja negocjacyjna młodego aktora na początku drogi jest słaba. Stawanie okoniem może mnie zamknąć w mojej bańce, pozbawić ciekawych doświadczeń. Ale wyobrażam sobie sytuację odmowy przyjęcia roli.
Na koniec Wasza ukochana rola do tej pory i taka, o której marzycie?
KK-Ż: Moją ukochaną rolą dotychczas była rola Fryderyki w serialu „Erynie". Historia tej dziewczyny uderzała w struny mojej wrażliwości. Dała mi możliwość fantastycznej pracy na planie zdjęciowym z wybitnymi aktorami jak Marcin Dorociński. Bezcenne doświadczenie. Ostatnio moją przełomową rolą była postać Marii w spektaklu „Lalka" w Rzeszowie w reż. J.J. Połońskiego. Jest to musical, forma bardzo ode mnie odległa, a jednak dałam radę i solowa piosenka jest jednym z moich ulubionych momentów na scenie. Najbliższe próby z Marcinem Wierzchowskim są spełnieniem moich dotychczasowych teatralnych marzeń.
KŻ: Opowiem o roli Andrzeja Felaka w spektaklu „Życie towarzyskie i uczuciowe" Tyrmanda w reż. Igora Gorzkowskiego. Gram dziennikarza z „miękkim kręgosłupem", który pnie się po szczeblach kariery i buduje swoją pozycję, pisząc laurki władzom PRL. Wredna postać, ale fantastyczna do grania. A samo przedstawienie świetnie oddaje swoich bohaterów i epokę, bierze z Tyrmanda to co najlepsze, widza zaś zabiera w podróż po Warszawie lat 50. i 60., wirując między Spatifem, obskurnymi barami, zadymionymi pokojami urzędników smutnych instytucji i jazzowymi klubami. W ogóle bardzo lubię postaci, które się z czymś zmagają, a często podejmują złe decyzje. Najciekawszy jest człowiek. Marzy mi się bohater podobny do Waltera White'a z serialu „Breaking bad". A na antypodach -Książę Myszkin Dostojewskiego.