„Ferdydurke” Witolda Gombrowicza w reż. Piotra Ratajczaka z Teatru im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie, na XVI Międzynarodowym Festiwalu Gombrowiczowskim w Radomiu. Pisze Tomasz Domagała na stronie domagalasiekultury.pl.
Zaczyna się wspaniale: oto na scenę wychodzi klasyczny „zapowiadacz”, mający za zadanie wprowadzić publiczność w to, czego świadkami będzie ona za chwilę na scenie. Gdy jednak zaczyna opowiadać nam, kim był Gombrowicz, na widowni podnosi się jakiś głos, wyrażający swoje niezadowolenie. Jak sobie można łatwo wyobrazić, przerodzi się ono w oburzenie, które z kolei nie może skończyć się inaczej, jak tylko osobistą interwencją. A interweniującym okaże się nie byle kto, bo sam Gombrowicz (Roland Nowak), niemogący już dłużej znieść narracji, przy pomocy której „zapowiadacz” gwałci przez uszy zgromadzonych widzów. Pojawia się pierwszy konflikt: bohater i rzeczywistość versus narracja, przy pomocy której próbuje się ich złożoność ogarnąć. Ów konflikt natychmiast powoduje następny, bo jego świadkowie, „przypadkowi” widzowie, spokojnie dotąd oglądający spektakl, postanawiają włączyć się do dyskusji i wyrazić swoje zdanie. Po kakofonicznej awanturze (jak to w Polsce) owo pospolite ruszenie widzów dzieli się na dwie zaciekle zwalczające się grupy, które natychmiast trafiają na scenę wrzucone w fabułę „Ferdydurke”. Podobnie z autorem, który osobiście zostaje wprawdzie na widowni, aczkolwiek w przestrzeni scenicznej opowieści natychmiast znajduje swoje wcielenie w postaci Józia, chłopaka w tym towarzystwie „nowego”, jak pamiętamy z fabuły powieści, ustanowionego przez obie te frakcje (ubrane teraz w kostiumy szkolne) sędzią kulminacyjnego dla całej tej opowieści pojedynku na miny.
Wydźwięk prologu wydaje się więc prosty: oto pod wpływem podgrzewania relacji rzeczywistości z jej interpretacjami na spokojnej powierzchni społecznej “cieczy” gwałtownie zaczyna zbierać się kożuch emocji, z którego Gombrowicz natychmiast tworzy literaturę. Nie byłby jednak sobą, gdyby ów koncept nie miał drugiego dna. W związku z tym obejrzymy w teatrze Ratajczaka trójwymiarową panoramę starcia na różnych poziomach: rzeczywistości, idei, plemion, ale też dla pełnego obrazu – dodatkowy osobny konflikt człowieka/narratora/artysty z ową teraz już wielopoziomową rzeczywistością w jego dziele. Zgodnie z uwagą samego Gombrowicza, zapisaną w przedmowie do „Ślubu”: „Tu nie idzie, jak w innych sztukach, o znalezienie najwłaściwszej formy na oddanie jakiegoś konfliktu idei lub osób, ale o odtworzenie wieczystego konfliktu naszego z samą formą. Jeśliby w sztuce Szekspira ktoś krzyknął na ojca swego „świnio”, dramat polegałby na tym, iż syn obraża ojca; gdy jednak zdarza się to w sztuce niniejszej, dramat dzieje się między tym, kto krzyknął a własnym jego krzykiem…”
Dalej ta rozpisana na trzy części opowieść, rozgrywająca się w jakimś szkolnym korytarzu (przestrzeń publiczna) – ale też i w metafizycznej, mocno inspirowanej romantyzmem poczekalni (wypełnionej trumnami i myśliwskimi trofeami, ach, ta Maria Janion!) – dzieje się „tu i teraz” oraz „zawsze i wszędzie”. Ciągle z tą samą ludzką (tu: narodową) materią w roli głównej, dzielącą się tu wciąż, niczym cząstki elementarne, na grupy/podgrupy/jednostki, w zależności od sytuacji społecznej/politycznej/indywidualnej, motywowanej… konfliktem, który w spektaklu Ratajczaka staje się natrętnie powracającym refrenem. Słusznie zresztą, każda bowiem część Ferdydurke kończy się bijatyką. Dlatego, gdy w finale tego spektaklu pojawia się piosenka zespołu Big Cyc „Tu nie będzie rewolucji”, przynajmniej dzisiaj brzmi to ironicznie i zawadiacko. Nie odbędzie się, bo do rewolucji, tak jak w przypadku wybuchu wulkanu, potrzeba uśpienia, stopniowej kumulacji energii, jej zaczopowania i momentu, w którym cała ta zgromadzona pod napięciem siła może wreszcie znaleźć jakieś ujście. Ale jak tu zgromadzić energię, kiedy jako wspólnota ciągle się – przepraszam za kloaczne wyrażenie – napierdalamy? No, jak?
Proza Gombrowicza znakomicie się do stylu Piotra Ratajczaka nadaje, a to dlatego, że opiera się on właśnie na relacji jednostka-grupa we wszystkich możliwych konfiguracjach i relacjach. W Gnieźnie więc była szansa na arcydzieło. Nie wiem, jak było po premierze, ale po 6 latach w Radomiu zabrakło czegoś, co teatrowi Ratajczaka potrzebne jest jak tlen, a więc aktorskiej ekwilibrystki rytmem, choreografią, tekstem i scenicznym byciem, opartym na luzie i poczuciu bezpieczeństwa całego zespołu. Pokaz festiwalowy był o ułamki sekund za wolny, nie było timingu, teksty się myliły, cała ta machina toczyła się więc do przodu, ale podróż zakłócały pojawiające się co kilka minut lekkie zgrzyty (ktoś, komu zardzewiały hamulce, wie, o czym mówię). Może warto było popracować ciut dłużej przed festiwalem, dać przestrzeń do złapania „aktorskiego błysku”? Na pewno też nie pomaga tu tocząca Teatr im. Fredry niczym rak „przemocowa afera”, na sto procent mająca przełożenie na atmosferę pracy w zespole (tak, wiem, że duża część aktorów gra tu gościnnie), zwłaszcza w spektaklu, który oparty jest na luzie, poczuciu bezpieczeństwa i radości spotkania. Znakomity, nagrodzony w Radomiu wyróżnieniem, Paweł Dobek (wraz z moim ulubionym opolskim aktorem Radomirem Rospondkiem), pokazuje właśnie w swojej kreacji, czym ten spektakl mógłby być, gdyby nie był tym, czym jest, czyli spotkaniem bez wiary w sens spotkania. Do przemyślenia.
Adaptacja Marii Marcinkiewicz-Górnej jest bardzo dobra, tak jak reżyseria Ratajczaka, choć zaskoczyło mnie, że reżyser (wraz z choreografem Arkadiuszem Buszko) nie zauważył, jak jego styl „oklapł” w scenie ekspozycji Zuty Młodziakówny, w której nagle stał się czymś na kształt ilustracji na zasadzie „masło maślane”. To w ogóle ciekawy trop użycia mocno fizycznych, choreograficznych konceptów do opowiadania o świecie, szczególnie tym przepełnionym fizyczną, mocno choreograficzną treścią. Bez choreografii Buszki nie ma zresztą teatru Ratajczaka, na szczęście więc ta w „Ferdydurke jest znakomita. Szkoda tego spektaklu, bo wydaje się on dla twórców Zosią od Hurleckich czyli nieuchronną acz chłodno przyjętą koniecznością. A ja, jury i publiczność Zosię naprawdę lubimy, może więc kiedyś polubi ją i zespół Teatru im. Fredry w Gnieźnie. Namawiam, Zocha jest slay, jak mówi dziś młodzież!