EN

1.08.2023, 16:35 Wersja do druku

Zimne nóżki z hasztagiem

„Romeo i Julia is not dead” wg scenar. i w reż. Michała Siegoczyńskiego w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Pisze Benjamin Paschalski na blogu Kulturalny Cham.

fot. Rafał Skwarek/mat. teatru

Dużo można pisać o czasie lata i teatralnych konotacjach. Ale nie ulega wątpliwości, że jedną z najważniejszych imprez, tej pory roku, pozostaje Festiwal Szekspirowski w Gdańsku, choć tak naprawdę odbywał się i nadal trwa we wszystkich lokalizacjach scenicznych Trójmiasta. Przez kolejne edycje bywało lepiej, bądź gorzej, ale mimo tego – się pielgrzymowało. Przed południem plażowało, potem obowiązkowy halibut w kultowym barze „Przystań”, a następnie od popołudnia do wieczora eskapada Szybką Koleją Miejską od Teatru Muzycznego w Gdyni, do nowej budowli Teatru Szekspirowskiego w Gdańsku. Piękne czasy. Z biegiem lat, z biegiem dni impreza traciła rumieńce i blask. Po śmierci pomysłodawcy i orędownika twórczości Stratfordczyka w naszym kraju – Jerzego Limona, jakoś barwa różnorodności przygasła. Tegoroczna edycja pełna jest premierowych niespodzianek, które raczej zastanawiają niż przyciągają. Zresztą nawet konkurs o główny laur – „Złoty Yorick” jest obecnie jakiś nijaki. Cała impreza zmierza w kierunku offu, form niezależnych, a przecież to trochę wbrew logice angielskiego dramatopisarza. Dla jego inscenizacji potrzeba wielkiej sceny, pomysłowości, fantazji. Ale widać nastał czas minimalizmu, poszukiwań. Każda epoka i pokolenie ma swojego Szekspira i podobnie jest z festiwalem jemu dedykowanym. W cieniu tegorocznej imprezy, co wielokrotnie miało już miejsce, z własną produkcją mistrza z Wysp zaprezentował się Teatr Wybrzeże w Gdańsku. Miało być współcześnie, nowocześnie, komunikatywnie, młodzieżowo. No gitowo wręcz. Wyszło jak zimne nóżki w galarecie. Cielęcina albo drób doprawiony, wywarem zalany, ale niestety zbyt wiele żelatyny, która nie poprawia smaku, a wręcz odrzuca. Nawet luneta do owej meduzy to zbyt mało, aby przełknąć ten produkt garmażeryjny. Zniesmaczenie, przenika się ze zdziwieniem. Bo podobno pokazywano Romeo i Julię.

Do najnowszej premiery zaproszono Michała Siegoczyńskiego. Można powiedzieć, że to reżyser wielkich hitów i sukcesów ostatnich sezonów. Z wielkim podziwem oglądałem koszalińskie Kali babki w żeńskiej obsadzie, choć rzecz mówiła o najsławniejszym uwodzicielu PRL – „Tulipanie”, Wiosenną bujność traw, o młodzieńczej miłości, która zachwycała w Kielcach, a Krzysztof Krawczyk oczarowywał w łódzkim Chciałem być. I zniewalały te obyczajowe opowieści, umiejętność narracji, choć zawsze w bardzo podobnej formie –kolorowej scenografii, kamerze, ekranie i miksie muzyki, niczym liście przebojów. Ale wszystko widać trwa do czasu. To jak z passą w grze w karty albo hazardzie. Trzeba uważać, aby nie uczynić o jeden krok za daleko. Niestety Siegoczyński przekroczył niebezpieczną linię dobrego smaku. Bowiem to, co zaprezentował w Wybrzeżu, to jak nieznośny, tani klip z lat osiemdziesiątych XX wieku. Na dodatek trywialny i pusty. Ponoć napisany językiem młodych, bo przecież musi być aktualnie i komunikatywnie. Ale niestety ten slang jest oderwany od stylu młodzieżowego, jest wyobrażeniem inscenizatora na ten temat. Dziś nastolatkowie, gdy siebie widzą, to głównie milczą, bo ich świat zajmuje komórka i portale społecznościowe, gdzie sztuczne życie zastępuje to realne. Grzech popełniony na starcie, skutkuje przeraźliwym zniesmaczeniem. Choć część widzów podśmiechuje jak pensjonarki, gdy usłyszy pierwszy wulgaryzm. To jak z moimi koleżankami, które rumienią się na każde brzydkie słowo i kwitują je sformułowaniem: „żarcik powiedziałeś”. I właśnie taki jest ten Romeo i Julia, przepisany na komedyjkę rodem z sitcomu. Brakuje tylko śmiechu z offu, aby wszyscy współgrali z gagami wykonawców. Najgorsze jest zmienianie tego co dobre, poprawianie geniusza. Wiadomo, każdy jest lepszy, wspanialszy. Ale naprawdę, trzeba wykorzystać dramat największych kochanków, aby opowiedzieć trywialną historię o zwaśnionych rodach? Żałosne.

fot. Rafał Skwarek / mat. teatru

Siegoczyński dodatkowo wykorzystuje wątki z innych dramatów, a to zaplącze się Hamlet czy Makbet, bo przecież to wszyscy skojarzą. Tylko cały czas nie wiadomo o czym jest spektakl. Twórca zbudował kalejdoskop postaci, ale one pojawiają się na chwilę i znikają. Niech ktoś odpowie po co jest rola Parysa? Występuje na początku przedstawienia i nie jest żadnym konkurentem do ręki Julii, gdyż jego miejsce zajmuje Benvolio, przyjaciel Romea, jako ten trzeci w związku. Nagle wpadnie faszysta, bowiem akcja toczy się w Weronie, to będzie o tradycji Mussoliniego, wpisanej w opowieść o współczesnej naszej scenie partyjnej – aluzje do Konfederacji jak najbardziej oczywiste. A to po scenie przejdzie Chrystus z krzyżem, bowiem wszyscy nosimy ten kamień cierpienia, a i jeszcze Matka Boska, jako figura Guru powie monolog o miłosierdziu, a Ojciec Laurenty to cwany sekciarz pełną gębą. Przewija się jeszcze więcej bohaterów w stylu lalek Barbie i Kenów, którzy mózgi zostawili w toalecie, a iskrzą mięśniami i trywialnym bełkotem. Tylko ów korowód może jest śmieszny i atrakcyjny przez kilka minut. A potem to degrengolada. Aby widz miał poczucie super spektaklu puści się parę kawałków znanych przebojów muzycznych, trochę potańczy, powyginana i sukces murowany. No właśnie nie. Gdyż po chwili otrzeźwienia, przychodzi namysł o czym to w ogóle było. No właśnie o niczym. Jeżeli już to o patologii. Matce seksoholiczce, ojcu przestępcy, synu półgłówku, Julii czekającej na pierwszy seks, a tu już od razu małżeństwo i Romeo z innej bajki. Są i inni niespełnieni – Merkucjo seksmaszyna i Benwolio – wyznawca prawdziwej miłości. Za dużo, za wiele chaosu, nicości. Masa wątków się przenika, gubi. Postaci wpadają monologizują, dialogują i giną w kulisach. Koniec. Reżyser nawet nie może zdecydować się jak zakończyć spektakl. Mamy rozwód – finał pierwszy, tyradę moralną Matki Boskiej – epilog drugi i strzały Tybalta – rzeczywisty koniec.

Ta niekonsekwencja opowieści, faktycznie miałka dramaturgia, posiada urokliwą oprawę dekoracji Justyny Elminowskiej i kostiumy Sylwestra Krupińskiego. Muzyka gra, niezły ruch zaserwował Maćko Prusak, tylko kuli dyskotekowej brakuje. Pustka, pustka, pustka. Aktorzy są nijacy. Pojawiają się i znikają. Julia Katarzyny Borkowskiej to nad wyraz dojrzała czternastolatka, która wie, co to ciało i seks. Romeo Michała Jarosa w ogóle jest z innej bajki. Jan Napieralski po raz enty znów gra urodą, o czym mówi otwarcie i swoim ciałem, a Jakub Nosiadek komicznością znaną z innych spektakli. W tym wtórnym świecie nicości najlepiej wypada Robert Ciszewski jako Benwolio. Jako ten trzeci, zakochany, który winien być wybrany jest nieprzeciętny. A jego ekwilibrystyka w scenie balkonowej urzeka. Naprawdę to niewiele jak na wieczór w Teatrze Wybrzeże. To totalnie stracona szansa ciekawego spotkania ze współczesnym Romeo i Julią. Bowiem nie wszystko musi być trywialne i puste. A młodzi mają zupełnie inny świat, problemy i oczekiwania. Niestety, nie tędy droga.

Fatalne to zakończenie sezonu. Nie lubię takiego teatru, który przybiera manierę cyrku lub pospolitego disco. Bo nawet w tych miejscach jest ciekawiej, bowiem można uczestniczyć w zdarzeniach, a nie tylko obserwować fantazmaty reżysera. Wypada zawołać za legendarną opowieścią o Stanisławskim: „Kostia wracaj. Reżyser ma pomysły”.

fot. Rafał Skwarek/mat. teatru

Tytuł oryginalny

ZIMNE NÓŻKI Z HASZTAGIEM – „ROMEO I JULIA IS NOT DEAT” – TEATR WYBRZEŻE W GDAŃSKU

Źródło:

kulturalnycham.com.pl
Link do źródła