Po dwóch latach od premiery częstochowską scenę opuścił doskonały „Bum”. Pożegnanie miał naprawdę godne, bo zielony spektakl był totalnym szaleństwem, w którym szarżowały dinozaur, smoczyca i skarpetki.
Sezon 2024/2025 przyniósł nie tylko nowości (czyli sześć premierowych tytułów, o których już pisałam), ale i pożegnania. 8 czerwca, po dwóch latach od premiery, z afisza Teatru im. Adama Mickiewicza zniknął „Bum” Mariusa von Mayenburga w reżyserii Iwo Vedrala.
Nie ukrywam, że pośród premier ostatnich kilku lat, „Bum” to jeden z moich absolutnych faworytów. Opowieść o człowieku władzy, który jeszcze w łonie matki udusił siostrę bliźniaczkę, a o jego narodzinach głośno było w mediach, widziałam kilkakrotnie. Nie mogłam więc odpuścić tego pożegnalnego spektaklu. Tym bardziej, że na takim zielonym przedstawieniu byłam może ze dwa razy w życiu i to dosyć dawno temu.
Nie będę Wam wyjaśniać, o co z tą zielenią chodzi. Zostawię to fachowcom. Między innymi w tym właśnie celu krytyk literacki i teatralny Tadeusz Nyczek wydał 20 lat temu słynny „Alfabet teatru dla analfabetów i zaawansowanych”.
A w nim pod „Z” jak „zielone przedstawienie”, czyli to ostatnie, po którym sztuka schodzi z afisza (repertuaru teatru) napisał tak: Kto bywał na obozach harcerskich bądź na koloniach, wie doskonale, co oznacza zielona – czyli ostatnia – noc. Smarowanie pastą do zębów albo do butów, wkładanie do trampka różnych paskudztw, owijanie śpiącego przeciwnika kocem i okładanie go (tak zwana kocówa). Otóż zielone przedstawienie to jest zielona noc spektaklu schodzącego z afisza. Aktorzy starają się robić kolegom różne psikusy, które mają ich zaskoczyć: pojawiają się nie tam, gdzie trzeba, mówią co innego, niż było nauczone, wjeżdżają na scenę rowerem, zamiast dostojne wkroczyć. Niektórzy długo przedtem przygotowują swoje numery i potem licytują się, który był lepszy. Podczas zielonego spektaklu niczego się niespodziewający widzowie, sądzący, że wykupili bilety na tragedię, ze zdumieniem odkrywają, że są raczej na komedii. Bywa również, że spektakle zrobione na komedie, ale dotąd kompletnie nieśmieszne, nagle ten jedyny raz okazują się potwornie zabawne. Dokładnie nie wiadomo, skąd się wzięła nazwa „zielone”. Przypuszczalnie ma coś wspólnego z określeniem „zielono w głowie”, ale to tylko luźny domysł.
Jednym zdaniem streścił formułkę Maciej Półtorak, czyli tytułowy Ralf Bum, który otwierał przedstawienie. Wyjaśnił bowiem, że za takie rzeczy, które oni podczas tego wieczoru pokażą, to w normalnych warunkach grozi zwolnienie dyscyplinarne, a w najlepszym wypadku wezwanie „na dywanik”. Jednak, gdy gra się na „zielono”, to tymi konsekwencjami martwić się nie trzeba.
Oś opowieści jednak zachowano. Jest więc i Ralfi (jak mówią o nim czule bliscy), manipulant, despota, dyktator, który od dziecka niszczy wszystko i wszystkich dookoła, są jego rodzice – Vicky i Dominik, para zasłaniających się szczytnymi ideami hipokrytów, jest reporter Tom, który dokumentuje życie Buma od czasów porodówki, i są ci, którzy tak jak doktor Bauer czy siostra Mechthild, stanęli na drodze młodocianego potwora. Grają ich odpowiednio: Marta Honzatko, Szymon Kowalik, Robert Rutkowski, Hanna Zbyryt i Bartosz Kopeć. Ostatnia dwójka zadań aktorskich ma zresztą więcej, bo wcielają w kilka bardzo odmiennych postaci.
Kto zna ten spektakl, dostrzegł pewne tekstowe różnice, improwizacja momentami dostawała bowiem wolną rękę. Każdy z aktorów dokładał coś od siebie, a to Honzatko i Kowalik, żartowali (bawiąc się naprawdę nieźle) na porodówce, to Zbyryt pojawiała się w roli lekarki z przyklejonym wąsem, to zakładała maskę smoczycy, więc oczywiście otrzymała miano Daenerys Targaryen. To do zabawek Buma dołączył dinozaur, który też zdążył sobie sporo „pograć”. Dochodzą nowe spontaniczne układy choreograficzne, tańce i podskoki…
Pojawiło się także więcej mrugnięć okiem do publiczności, a nawet i specjalne dedykacje. Bo, gdy Półtorak jako Ralfi fałszował na skrzypcach „My Heart Will Go On” (tu ciekawostka: ojciec aktora – Michał jest wirtuozem tego instrumentu), wykonanie to zadedykował obecnemu pośród publiczności skrzypkowi Tomaszowi Kulisiewiczowi, pierwszemu koncertmistrzowi Filharmonii Częstochowskiej.
Największy entuzjazm na widowni (na scenie zresztą też) wywołali jednak niespodziewani goście. W scenie, gdy Vicky otwiera drzwi (bo w tym „otwartym domu”, ktoś co chwilę dzwoni i prosi o pomoc), w progu pojawiali się pluszowi bohaterowie bajki „Niesamowite przygody skarpetek” (to tytuł, który w minionym sezonie teatr zaproponował na Mikołajki), czyli grający ich Iwona Chołuj, Agnieszka Łopacka i Karol Czajkowski. Przyznam, że choć tego wieczoru spodziewałam się wiele, to widok „skarpetek” rozłożył mnie na łopatki i chyba nie tylko ja płakałam ze śmiechu (i nie jest to przenośnia!). Obsadzie „Buma” ten stan również się udzielał, choć nie wiem, czy Maciej Półtorak czegoś nie przeczuwał, bo już na początku pożegnalnego przedstawienia nawiązywał do swojej roli w tej sympatycznej bajce.
Zastanawiałam się, czy aktorzy nie wkręcą się tak mocno, że zmienią zakończenia. Ponieważ to pożegnanie, nie muszę więc tego ukrywać (tu leci spojler): Bum na finał ginie. I tego się trzymano.
„Bum” tym samym na dobre rozstał się z częstochowską sceną. I choć tytułowego bohatera, ani właściwie żadnej z tych postaci nie chciałabym spotkać w prawdziwym życiu, to w tym teatralnym będę za nimi bardzo tęsknić. Bo w tym tytule podobało mi się wszystko (a nie jest to znowu przesadnie częste): od pierwszorzędnego aktorstwa, przez pomysłową reżyserię, błyskotliwy tekst, scenografię czy muzykę. Dzięki za te wspólne dwa sezony!