"Żeglarz" Jerzego Szaniawskiego w reż. Wojtka Rodaka w Teatrze im. Szaniawskiego w Wałbrzychu. Pisze Zenon Butkiewicz, członek Komisji Artystycznej VI Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej „Klasyka Żywa”.
Żeglarz – sztuka Jerzego Szaniawskiego nie jest bynajmniej o żeglarzu. Tak jak w Ptaku nie pojawia się żaden ptak, i tak jak w Moście w istocie nie o most chodzi. Tak właśnie Jerzy Szaniawski pisał i tworzył swoją bezsprzecznie autorską wizję teatru. Czerpał przy tym z wielu estetyk. Znajdziemy tu elementy symbolizmu, ale też sporo trafnych obserwacji realistycznych i psychologicznych. Szaniawski zdaje się nie dopowiadać swoich myśli do końca, unika stawiania wyrazistych kropek, czasem wydawać by się mogło, że zapomniał dopisać jeszcze jeden akt, w którym wyjaśniałby do końca wszystkie powikłania fabuły i intencje bohaterów. Nic z tego, widz ma się domyśleć, zgadnąć, czy też zabawić się w tak modną obecnie alternatywną rzeczywistość. Nasunęło mi się słowo „modny”. Dziś Szaniawski nie jest autorem modnym, więcej, jest autorem mało znanym, wręcz zapomnianym. Niedawna, zauważona w poprzedniej edycji „Klasyki Żywej”, premiera Ptaka w teatrze bydgoskim w reżyserii Magdaleny Drab mogła zwiastować powrót choćby cząstkowego zainteresowania tą dramaturgią. Nic zatem dziwnego, że teatr noszący imię pisarza, w okolicach swego jubileuszu, sięgnął po sztukę patrona. Spośród licznych dzieł wybór Żeglarza można tylko pochwalić. Jest to wszak rzecz, w wielkim skrócie ujmując, o stawianiu pomników fałszywym bohaterom, tworzeniu nieprawdziwych mitów, a jednocześnie utwór o potrzebie mitu, o jego sile niezależnej od jego prawdziwości.
Żyjemy w czasach, w których na naszych oczach zniesiono wiele pomników, postawiono nowe. Nie wszystkim obalanie starych się podobało, nie wszystkim odpowiadają te nowo postawione wraz z tworzonymi dla uzasadnienia ich wzniesienia mitami (czytaj: historią pisaną na nowo). Doszło nawet i do tego, że obalane są nowo wzniesione pomniki. Jest więc o czym myśleć i o czym robić teatr.
Zatem intuicja trafna, wybór tekstu znakomity. Teatr oddał sztukę w ręce młodego adepta reżyserii Wojtka Rodaka, jak można sądzić z pełnym zaufaniem, iż młody reżyser nie ulegnie ponad miarę klimatom Szaniawskiego i spojrzy na jego dzieło na wskroś współcześnie.
To że będzie „nowocześnie” orientujemy się, już wchodząc do sali kameralnej, gdzie aktorzy oczekują na nas, polegując na jasnym kwadracie stanowiącym przestrzeń gry. Na zawieszonym nad sceną ekranie widzimy fabrykę, słyszymy zgrzytliwy stukot maszyn, które wykuwają metalowe kształty. Widzowie zasiadają na krzesłach rozstawionych wokół. Z każdą chwilą robi się coraz nowocześniej. Tekst w rękach reżysera uległ wydatnemu skróceniu. Spektakl zaczyna się więc od drugiej sceny, gdy do autora pomnika tytułowego Żeglarza przybywają członkowie komitetu organizującego uroczystości mające kreować mit kapitana Nuta. Kostiumy odrealniają postacie. Rzeźbiarz (Rafał Kosowski) ubrany jest w coś w rodzaju „półpancerza praktycznego” z dyndającymi na lędźwiach zagadkowymi podłużnymi prostokątami. Rektor (Czesław Skwarek) zaś strojny jest w czerwoną togę (model letni – przed kolana), pstre podkolanówki i sportowe obuwie. Towarzyszący mu Admirał i Przewodniczący to dwie efektowne damy ubrane w równie efektowne damskie suknie sięgające do ziemi, szeleszczące bogactwem materiału. Obie postacie wyrażają się „z męska”: „widziałem”, „mówiłem” etc. Za chwilę Admirał-kobieta (Joanna Łaganowska) powie o sobie jako o starym wilku morskim. I wszystko jasne: dziś kobieta może zostać admirałem, może zostać wilkiem morskim, a w dodatku może być nawet starym wilkiem morskim i tylko dlaczego jest w sukni bardziej przydatnej na bal niż na służbę na okręcie? Kluczową postacią jest wszak Jan, przyjaciel Rzeźbiarza, który wrócił z dalekiej podróży i przywiózł wiele informacji obalających mit kapitana Nuta, jego zasług i bohaterskiej śmierci. Jan wygląda pięknie, ma utrefione włosy, stylizowaną na krój hiszpański czerwono-czarną suknię i oczywiście grany jest przez aktorkę (Karolina Bruchnicka). Możemy zastanawiać się dlaczego tak, ale nie mamy na to czasu, gdyż reżyser przez chwilę powraca do Szaniawskiego i pozwala postaciom sztuki wyrażać słowami autora racje za i przeciw mitowi. To jednak byłoby zbyt proste, zbyt mało nowoczesne, bo przecież od początku widzimy, że ma być „nowocześnie”. Zatem w trakcie dialogów aktorzy nienaturalnie modulują głos posuwając się do pisku lub nadając artykułowanym słowom mechaniczne brzmienie. W tym momencie wiemy już, że jesteśmy w dobie teatru postmodernistycznego i wszystko może się w nim zdarzyć. W końcu nad sceną, niczym czechowowska strzelba, wisi ekran, a reżyser nie zawaha się go wykorzystać. A więc mamy cytaty z rzeczywistości pozateatralnej. Jako pierwsze intermedium oglądamy na ekranie i zarazem słuchamy opowieści o posągach na Wyspie Wielkanocnej. W drugim intermedium aktorzy wędrują z kamerą po wałbrzyskich pomnikach, zastanawiając się nad ich abstrakcyjną formą. Jest i trzecie intermedium, gdy Przewodniczący (Irena Sierakowska) wpada na scenę z koszykiem gadżetów, które teatr przygotował z okazji jubileuszu i reklamuje je, szczególnie podkreślając, że można kupić miód „szaniawski”’ z teatralnej pasieki. W przerwach między intermediami udaje się jeszcze reżyserowi umieścić co nieco z dramatu Szaniawskiego, ale naprawdę jest tego niewiele. Największą ofiarą reżyserskiego ołówka padła postać Starego (Ryszard Węgrzyn), który poprzez redukcję tekstu stał się niemal postacią zbędną. Stary daje do zrozumienia, że jest kapitanem Nutem, upewnia Jana w tym, że jego rewelacje są prawdziwe. Czyni to jednak na tyle nieprzekonywująco (aktor zdaje się nie wierzyć w postać, którą gra), że nie tworzy żadnego kontrapunktu dla owładniętych wolą kreowania mitu Rektora i jego świty. Skreślając większość tekstu tej ciekawej postaci człowieka, który niezależnie od siebie stał się przedmiotem mitu, a jednocześnie sam zdobył fortunę, którą chce przekazać wnukowi, a jest nim ów obrazoburca Jan, reżyser spowodował, iż oglądamy jedynie strzęp marginalnej postaci, plączącej się bez większego uzasadnienia po scenie. Jan, uwikłany w fałdy swojej sukni, niknie w finale spektaklu, gdy mit wznosi się na piedestał. Dylemat moralny, słabo wyeksponowany, przestaje funkcjonować jako oś konfliktu, a zastępuje go dość płaski konflikt z orkiestrą, która nie chce grać za darmo na kolejnej, dziś powiedzielibyśmy „oficjałce”. Nikt nie ma pieniędzy, aby zapłacić orkiestrze. Aktorzy schodzą ze sceny. Publiczność w konsternacji spogląda na opustoszały biały prostokąt. Przypomnijmy, u Szaniawskiego orkiestra się buntuje, ale zrzutkę na zaspokojenie ich oczekiwać robią Jan i kapitan Nut – ot, cała dwuznaczność dramaturga. Te partie tekstu reżyser akurat usunął, ale skoro za najważniejszy finałowy moment spektaklu uznał bunt muzyków musiał jakoś spektakl zakończyć. I rzeczywiście, gdy nieobecność aktorów na scenie przeciąga się okrutnie, gdy rośnie niepewność, czy aby już nie wypada zaklaskać, czy co gorsza wręcz widmo niedokończonego spektaklu staje przed oczyma publiczności, w tem z nagła rozlega się strzał i scenę niczym karnawałowe konfetti pokrywają miniaturowe dwustuzłotówki. Na ten sygnał wpada uradowana kapela złożona z szóstki znanych nam wykonawców, wyposażona w instrumenty. Jest i parapet, gitara, instrumenty perkusyjne, a Stary dźwiga pod ręką coś na kształt waltorni. Reżyser uznał bowiem, że najlepszym finałem będzie piosenka Krzysztofa Krawczyka Chciałem być marynarzem, chciałem mieć tatuaże… I w tym pogodnym, pełnym głębokiej refleksji nastroju (a może chodziło jednak o gryzącą ironię?) spektakl dobiega końca. Wychodząc mijamy w holu małą ekspozycję teatralnych rekwizytów, które są opisane jako dzieła sztuki, a które nie zostały wykorzystane w spektaklu.
Po obejrzeniu tak spreparowanego Żeglarza kilka myśli wartych jest jednak utrwalenia. Tekst Szaniawskiego, w momentach, gdy reżyser daje mu dojść do głosu, gdy nie zmusza aktorów do gdakania czy ćwierkania, brzmi całkiem dobrze, nie sprawia wrażenia ramoty sprzed prawie stu lat. Temat mitu wart jest dziś podjęcia, bo w przestrzeni społecznej jest on żywy ponad miarę. Warto odnieść mit do realiów Wałbrzycha, ale po co przywoływać zaraz posągi Moai, czyżby w mieście zabrakło miejsc po obalonych, bądź na nowo kreowanych mitach? Na pewno są. A pokazał to przed laty ówczesny i dzisiejszy szef artystyczny sceny wałbrzyskiej Seb Majewski w świetnym spektaklu Świadectwa wzlotu upadku wzlotu wzlotu wzlotu upadku i tak dalej Antka Kochanka, który to Antek był i jest bodaj nadal patronem jednej z wałbrzyskich ulic.
Wielokrotnie obserwując aktorów Teatru im. Szaniawskiego, bez trudu dostrzegało się ich zespołowość, radość z grania i obecności na scenie. Spektakl Żeglarza zawodzi i pod tym względem. Najpewniej radzą sobie w konwencji zaproponowanej przez reżysera Joanna Łaganowska i Irena Sierakowska, nie przeszkadza im ni zmiana kostiumu, ni chwilowa zmiana płci. Czesław Skwarek i Rafał Kosowski z mniejszym już przekonaniem noszą na sobie niebanalne kostiumy, ale ich słowa, gra, wypowiadane teksty rozmijają się ze stworzonymi dla nich scenicznymi ubrankami. Z pewnością brakuje w spektaklu roli Jana. Karolina Bruchnicka stawia pierwsze kroki na scenie i można domniemywać, że gdyby nie musiała plątać się w fałdach hiszpańskiej sukni, wprost wytarganej z operowej kostiumerni, gdzie grano Carmen, może uwierzyłaby słowom, które przyszło jej wypowiadać na scenie. W tym spektaklu brzmią one martwo, najczęściej pretensjonalnie i sztucznie, a przede wszystkim nie tworzą kontrapunktu dla potęgi mitu.
Na zakończenie powtórzę, Żeglarz to nie jest sztuka o wilku morskim. Szkoda, że reżyser tego nie zauważył i doprawił Szaniawskiego, miast drapieżnością i ironią, Krawczykiem i jego nostalgią za byciem marynarzem. Płytko coś wyszło… Szkoda Szaniawskiego, szkoda wysiłku twórców i wykonawców, szkoda czasu publiczności. Na marginesie, tej naprawdę było niewiele, ale pewnie to kłopoty czasu pandemii.
***
Jerzy Szaniawski, Żeglarz, reż. Wojtek Rodak, Teatr Dramatyczny im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu, prem. 28 lutego 2020.