„Pan Hoho” Witolda Dulęby w reż. Krzysztofa Dracza w Teatrze Polonia w Warszawie. Pisze Aneta Kyzioł w „Polityce”.
Domorosły „prezes" zarządzający otoczeniem z sedesu, szantażem i manipulacją zmuszający współlokatorów do odgrywania upodlającego, pokazowego procesu... „Pan Hoho" nie jest sztuką dla ludzi ceniących niuanse. Powstała dwie dekady temu, z dzisiejszej perspektywy może wydawać się profetyczna, choć słychać tu echo Mrożkowego „Tanga" czy „Kariery Nikodema Dyzmy" Dołęgi-Mostowicza. Metafora współczesnej Polski jest grubo ciosana, co można by wybaczyć ostatecznie, jak to ujął Gogol w „Rewizorze": „nie przygaduj zwierciadłu, kiedy masz gębę krzywą". Zresztą właśnie zwierciadło jest w tragifarsie Dulęby motorem przemiany tytułowego bohatera, odbija jego kompleksy, frustrację i pragnienia. Gorzej, że całość jest zbiorem ogranych stereotypów, co tylko wzmacnia reżyseria Dracza, z życzeniowo rozkręcającą się akcją. Ta dzieje się w mieszkaniu pani Almacji Lenert (Iwona Bielska), która wynajmuje pokoje trójce lokatorów: narcystycznemu dziennikarzowi Tefercjuszowi Piórko (Krzysztof Stelmaszyk), egzaltowanej studentce psychologii Melindzie (Pola Błasik) i tytułowemu panu Hoho (Krzysztof Dracz), „protokolantowi z Trybunału", nijakiemu mężczyźnie w średnim wieku, zakompleksionemu i przekonanemu, że otoczenie się z niego śmieje. Chęć zemsty budzi w nim „prezesa", a kobiety, jedna dla świętego spokoju, druga kierowana mieszanką współczucia i fascynacji, godzą się na jego „zabawy". Resztę znamy z rzeczywistości.