EN

2.02.2021, 15:15 Wersja do druku

Zapomniani wielcy Polacy czekają, by stać się bohaterami sztuk i filmów

Był w latach 2006-2011 w Telewizji Polskiej znakomity teatr, który stanowił odpowiedź na wołanie o prawdę – zwał się Sceną Faktu. Jego doskonałe spektakle prezentowano wieczorami w poniedziałkowym Teatrze  Telewizji. Ich scenariusze oparte były zazwyczaj na materiałach dokumentalnych pochodzących z Instytutu Pamięci Narodowej. Niestety, żywot Sceny Faktu nie był długi, trwał zaledwie pięć lat. Dlaczego? Pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w miesięczniku WPIS.

fot. mat. Filmu Polskiego

W roku powstania Sceny Faktu (15 maja 2006 r. odbyła się pierwsza premiera) prezesem TVP został Bronisław Wildstein, który pełnił tę funkcję niestety tylko do 2007 r. Rządy w Polsce sprawowała koalicja z PiS-em na czele, zaś prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej był prof. Lech Kaczyński (2005-2010). Natomiast w roku zamknięcia Sceny Faktu (ostatnia premiera 18 kwietnia 2011 r.) władzę dzierżyła w naszym kraju już zupełnie inna ekipa, koalicja PO z PSL. W Polsce po katastrofie smoleńskiej panowała nowa rzeczywistość polityczna. Prezesem Telewizji Polskiej w tymże roku został blisko powiązany z rządzącą PO Juliusz Braun (był prezesem do 2015 r.).  

Dokumentalne lub paradokumentalne spektakle prezentowane w ramach Sceny Faktu upominały się za każdym razem o prawdę historyczną, o polskość, o wiarę. To nie było po myśli partii ówcześnie rządzących. Nic dziwnego więc, że Scena musiała zniknąć z telewizyjnej anteny.

Od jej likwidacji minęło już ponad dziewięć lat. Jak wiadomo, układy na szczytach władzy zmieniły się w 2015 r., jesienią ubiegłego roku PiS ponownie wygrał wybory, rządzi już drugą kadencję. Pytam zatem, dlaczego dotąd nie przywrócono jakże potrzebnej nam dziś, wprost nieocenionej Sceny Faktu, która odważnie odwoływała się do naszej pamięci historycznej, głosiła i upowszechniała zakłamywaną tyle lat prawdę, przywracała godność niszczonym w czasach PRL-u wielkim polskim bohaterom, torturowanym w ubeckich kazamatach. Skazano ich podwójnie; drugi raz na zapomnienie po wsze czasy.

Teatr Telewizji w obecnej formie organizacyjnej prócz niezbyt częstych spektakli premierowych (o czym innym razem) prezentuje także powtórki przedstawień. I to jest dobrze. Myślę jednak, że owe powtórki powinny był umotywowane czymś ważnym,  na przykład wysokim poziomem artystycznym inscenizacji, wybitnymi kreacjami aktorskimi, aktualnością poruszanego tematu z racji np. jakiegoś jubileuszu – autora, artysty, wydarzenia, itd. Tymczasem odnoszę wrażenie, że poza kilkoma widowiskami, do których można zaliczyć znakomite przedstawienie z 2000 r. „Moja córeczka” wg opowiadania Tadeusza Różewicza w reżyserii Andrzeja Barańskiego z doskonałą rolą Jerzego Treli, zaprezentowane dla uczczenia pamięci niedawno zmarłej wybitnej aktorki Katarzyny Łaniewskiej (w roli ciotki Anny), czy „Listy z Rosji” z 2017 r. wg książki Adolphe de Custine, w adaptacji i reżyserii Wawrzyńca Kostrzewskiego, który mistrzowsko wykorzystując narzędzia telewizyjne stworzył wybitny spektakl filozoficzno-artystyczny - dobór powtórkowego repertuaru telewizyjnej sceny teatralnej dokonuje się na zasadzie przypadku. Chodzi mi przede wszystkim o wieczorne emisje na kanałach Jedynki lub Dwójki.

Nie widzę np. żadnego powodu, dla którego z przepastnego archiwum zawierającego wiele wybitnych dzieł wyciągnięto niedawno spektakl sprzed niemal dwudziestu lat, „Pielgrzymi” Marka Pruchniewskiego w reżyserii Macieja Dejczera. Czy po to, by za sprawą  tegoż przedstawienia – ukazującego Polaków pielgrzymujących do Lourdes – ośmieszyć polski katolicyzm tzw. parafialny, prowincjonalny? Czy też po to, by w dobie jakże modnej obecnie nagonki na kapłanów pokazać w karykaturze grzesznych księży opiekujących się pielgrzymami? Nie rozumiem ponadto, dlaczego przypomniano komedię „Matka brata mojego syna” Juliusza Machulskiego z 2013 r. Owszem, można się momentami uśmiechnąć, bo to chwilami zabawne, ale też nic poza tym. Trudno mi uwierzyć, iż nie ma czasu na powtarzanie spektakli wybitnych, skoro przypomina się rzeczy słabe.    

Kryterium dobierania spektakli do emisji powtórkowej jawi mi się zatem jako niezrozumiale. Gdyby to miały być problemy finansowe, to sądzę, że ograniczenie licznych koncertów disco polo o występ jednej czy drugiej „gwiazdy” uwolniłoby środki na kilka lub kilkanaście dobrych przedstawień teatralnych. Sprawa jest ważna, bowiem w obecnej rzeczywistości, nie tylko epidemicznej, ale też politycznej, społecznej i kulturowej, w czasie ostrej walki o prawdziwe wartości, w tym narodowe – nie możemy tracić czasu na tworzenie i emitowanie rzeczy marnych lub obojętnych. A skoro mamy w archiwach Teatru Telewizji znakomite, gotowe już dzieła, jak na przykład te zrealizowane w ramach Sceny Faktu, to dlaczego nie przywoływać właśnie ich? Myślę, że puszczone na ogólnodostępnym kanale i o dobrej porze byłyby oglądane z wielkim zainteresowaniem przez telewizyjną publiczność, i to nie tylko przez tę preferującą tzw. sztukę wyższą.

Są w archiwach spektakle, których aktualność nie tylko nie wygasła, ale wręcz stała się paląca. Jednym z nich jest doskonała „Stygmatyczka” Grzegorza Łoszewskiego w reżyserii Wojciecha Nowaka. Jest to opowieść oparta na faktach z życia wielkiej mistyczki, Wandy Boniszewskiej (1907 – 2003), siostry zakonnej ze Zgromadzenia Sióstr od Aniołów. Ten przejmujący, bardzo piękny w wymiarze artystycznym oraz duchowym spektakl miał premierę w 17 marca 2008 r. Warto wiedzieć, że 4 sierpnia 2020 r. Watykan wydał zgodę na rozpoczęcie procesu beatyfikacyjnego siostry Wandy, co nastąpiło 9 listopada ub. roku.

Spektakl „Stygmatyczka” zrobił na mnie przed 12 laty ogromne wrażenie, pewne obrazy pozostaną ze mną już chyba do końca. Pisałam wówczas w „Naszym Dzienniku”, że życie naznaczonej stygmatami siostry Wandy Boniszewskiej zacznie, być może, za sprawą tego przedstawienia wychodzić powoli z ukrycia. Ona tak sobie założyła, że jej charyzmatem będzie życie w ukryciu przed światem, ale my dziś  mamy obowiązek przybliżać temu światu  jej szlachetną postać. Głębokie wzruszenie wywołały we mnie przejmujące słowa tej skromnej zakonnicy: „Będziesz niezrozumiana, będą cię odsuwać, będziesz napastowana przez szatana, ogarną cię wewnętrzne ciemności. To usłyszałam wiele lat temu od Tego, którego kocham ponad  życie”. Wypowiadała je grająca siostrę Wandę aktorka Kinga Preis. Można je też uznać za motto tego spektaklu, znakomitego pod każdym względem: scenariusza, inscenizacji, aktorstwa i muzyki skomponowanej przez Włodka Pawlika.

Przyszła błogosławiona, Wanda Boniszewska, ma w tym przedstawieniu twarz Kingi Preis – niezwykle skupioną, pięknie uduchowioną, promieniującą wewnętrznym światłem, wyrażającą głębię przeżyć i zjednoczenia z Bogiem. To wielka rola tej aktorki, uważam, że najlepsza w całym jej dorobku. Fakt, że owo wyjątkowe przedstawienie mogło powstać w 2008 r., w dobie tak silnej już laicyzacji i ateizacji życia, z którego w ramach poprawności politycznej i genderyzacji wygnano Boga – uważam niemal za prawdziwy cud. Choć obejmuje ono zaledwie część dramatycznego życia zakonnicy, to tym okrojonym z konieczności losem Wandy Boniszewskiej, bogactwem zawartych w nim treści oraz głębią przemyśleń można by obdzielić kilka innych postaci.

Grzegorz Łoszewski, pisząc scenariusz, oparł się na książce „Ukryta stygmatyczka”, na pamiętniku więziennym siostry Wandy, na listach pisanych do niej przez osoby, które dzięki niej się nawróciły, a nawet na sowieckich dokumentach ze śledztw. Akcja przedstawienia rozpoczyna się bowiem po zakończeniu wojny, w 1947 r. w Pryciunach pod Wilnem, gdzie mieścił się zakon Zgromadzenia Sióstr od Aniołów. Ponieważ w klasztorze ukrywał się przed UB jezuita wschodniego obrządku, o. Antoni Ząbek, tajniacy po odkryciu jego kryjówki zaaresztowali wszystkich, którzy w obiekcie się znajdowali. Siostra Wanda trafiła najpierw do więzienia wileńskiego, potem na zesłanie, do więzienia na Uralu. Była bita, torturowana, poddawana kilkunastogodzinnym przesłuchaniom na stojąco. A kiedy całkowicie opadła z sił, męczono ją przesłuchaniami na noszach. Nie brakło też prób gwałtu. Zakonnicę umieszczano też w szpitalach psychiatrycznych, poddawano eksperymentom z elektrowstrząsami. Wszystko na nic. Bolszewickiej bezpiece nie udało się wydobyć zeznań z siostry Wandy. Nikogo nie wydała. Nigdy też nie zgodziła się na żadną współpracę, na donoszenie na współwięźniarki.

Siostra Wanda samotnie walczyła z morderczą machiną odczłowieczającą ludzi. Broniła swej głębokiej wiary, ponosząc tego dramatyczne konsekwencje. Była wzorem do naśladowania dla współwięźniów. Nawracali się nie tylko oni, ale nawet strażnicy. W więzieniu odmawiała modlitwę na klęczkach, choć było to surowo zabronione. Jej biografowie zastanawiają się, jak było to możliwe, iż ta krucha, schorowana kobieta nie tylko przetrwała to piekło, ale też nie pozwoliła komunistycznym oprawcom zabić w sobie ducha wiary, nadziei i miłości. Do Boga i ludzi. Ten duch dawał jej ogrom wewnętrznej siły. Znakomite sceny sugestywnie ukazują w spektaklu zderzenie zła z dobrem – furię szalejących, agresywnych oprawców ze spokojem ich ofiary, która wybacza im nieludzkie okrucieństwo wobec niej. Wiele momentów przedstawienia porusza widza do głębi, a nawet wstrząsa nim, choćby wtedy, gdy Wanda Boniszewska nie wytrzymuje, zupełnie po ludzku ma chwilę załamania i choć jest osobą głęboko wierzącą mówi do lekarza: „Dobij mnie. O zastrzyk na śmierć proszę”. A jednak – Jezus jest jej miłością ponad wszystko.

Spektakl „Stygmatyczka” obejmuje czas od 1947 do 1956 r. Pośród wielu przejmujących scen jest i ta, jakże znamiennie ukazana, przekraczania granicy polsko-sowieckiej po 1956 r. przez Polaków powracających z syberyjskiego wygnania. Kiedy klękają i całują ziemię ojczystą, trudno doprawdy powstrzymać łzy. Scenę tę obowiązkowo powinni zobaczyć wszyscy ci, którzy dziś wychodzą na ulice, domagając się tzw. wolności. Jakiej wolności? Od czego i do czego?

Na ogarnięcie całego życia Wandy Boniszewskiej trzeba by serialu. A dlaczego by nie? Telewizja Polska ma przecież takie możliwości. No i jest zobowiązana misją, wszak to telewizja publiczna, która ma służyć nie magnatom mediowym, ale społeczeństwu, a to, póki co, mamy katolickie. A serial o tak wyjątkowej postaci jest bardzo potrzebny. Zwłaszcza dziś. Oczywiście dobry serial, nie zrobiony po łebkach. Można by zrealizować ponadto drugą część przedstawienia teatralnego „Stygmatyczka”, która obejmowałaby losy zakonnicy już po jej powrocie do Ojczyzny. W finałowej scenie spektaklu z 2008 r. zapisuje ona w prowadzonym przez siebie dzienniku: „Na tym mniej więcej skończył się mój więzienny czyściec. Zaczął się inny. Może bardziej dotkliwy, bo od najbliższych”. Brzmi to jak zaproszenie do kontynuacji, do przedstawienia ciągu dalszego jej dramatycznego losu. Siostra Wanda wierna swoim ideałom do końca, zmarła w 2003 r., przeżyła 96 lat!

fot. mat. Filmu Polskiego

Ważne i ważkie przedstawienia niegdysiejszej Sceny Faktu zajmują w archiwum Teatru Telewizji sporo miejsca. Chyba wszystkie z nich obejrzałam, o wielu z nich pisałam na łamach „Naszego Dziennika”. Jest z czego wybierać na emisje powtórkowe w paśmie poniedziałkowym (skoro premier tak mało!). Choćby spektakl z 2008 r. o Janie Rodowiczu, pseudonim Anoda, wg sztuki Pawła Mossakowskiego „Pseudonim Anoda” w reżyserii Mariusza Malca. Historia bohaterskiego żołnierza batalionu „Zośka”, odznaczonego za bohaterską postawę w czasie wojny krzyżem Virtuti Militari przez gen. Stefana Roweckiego „Grota”, komendanta Sił Zbrojnych w kraju, była przez cały okres PRL-u skrzętnie skrywana. Żyła jedynie w przekazach rodzinnych. Dziś widzimy, że spektakl „Pseudonim Anoda” miał swój udział w przywołaniu do powszechnej świadomości tej wspaniałej postaci.

Warto wyemitować dla szerokiej publiczności przedstawienie „Śmierć rotmistrza Pileckiego” z 2006 r. w reżyserii Ryszarda Bugajskiego o jednym z największych polskich bohaterów, którego 120. rocznica urodzin przypada właśnie w tym roku, 13 maja. Spektakl ten również miał swój udział w przywróceniu społecznej pamięci o Witoldzie Pileckim, jednym z najdzielniejszych i najbardziej ofiarnych żołnierzy naszej Ojczyzny. Nie sposób zapomnieć wstrząsającej sceny, w której jest on przez esbeków, chcących wydobyć z niego informacje obciążające innych oskarżonych, katowany niemal do ostatniego tchnienia. Rotmistrz jednak, jak wiemy, nie dał się złamać, choć przecież dobrze wiedział, że czeka go śmierć z rąk oprawców. Do końca bronił wartości – Bóg, Honor, Ojczyzna, które otwarcie wyznawał. Lepiej byłoby, rzecz jasna, przygotować na maj nowe przedstawienie o rotmistrzu; może tym razem, skoro świętować będziemy urodziny, o młodości Witolda, też bohaterskiej.

Takich właśnie wspaniałych, niezłomnych, rodzimych bohaterów i doniosłe wydarzenia historyczne przypominały nam spektakle Sceny Faktu Teatru Telewizji Polskiej. Przekonywały przy udziale różnorakich środków artystycznej ekspresji i dowodziły, że mamy wszelkie powody do dumy z tego, że jesteśmy Polakami. Że warto być Polakiem. Prócz tematów obejmujących okres tuż po wojnie były także spektakle pokazujące ofiary sądownictwa pokazowego lat 1960., jak choćby „Afera mięsna”, czy ofiary stanu wojennego, w tym „Oskarżeni” i „Sprawa Emila B.”. Bardzo dobrze pamiętam publikowane w mainstreamowych mediach zajadłe głosy krytyki wobec niektórych przedstawień Sceny Faktu. Pod zarzutami nie dość wysmakowanego kształtu artystycznego ukrywała się niezgoda na ideową wymowę tych dzieł, na ich profil moralny, na propagowanie polskości i chrześcijańskich wartości, które nie mieszczą się w ramach wszechogarniającej poprawności politycznej.

Zdążyło wyrosnąć już nowe pokolenie, które nie zna sztuk wystawianych przez Scenę Faktu. Dlatego warto je przypominać i propagować. Choć prawdę powiedziawszy nie jest to zadanie najpierwsze. Celem numer jeden powinno być jak najszybsze reaktywowanie tej placówki i to pod wodzą nie jakiegoś „nowoczesnego” eksperymentatora (broń Boże!), ale człowieka solidnego tak w swoim warsztacie, jak i w światopoglądzie. Jako szefa reaktywowanej Sceny Faktu widzę np. wybitnego, doświadczonego realizatora, obsypanego nagrodami Pawła Woldana, twórcę ponad 80 (!) filmów dokumentalnych i kilkunastu spektakli telewizyjnych. Woldan całą swoją twórczością dowodzi wierności hasłu Bóg, Honor, Ojczyzna.

Szczególnie dziś, kiedy próbuje się nas jako naród sponiewierać, kiedy wszelkimi sposobami usiłuje się nam wykopać spod nóg fundament, na którym przez wieki budowaliśmy naszą polską godność, szczególnie dziś nie powinno brakować miejsca w publicznej telewizji dla twórców podejmujących dzieła narodowe. Taka twórczość musi być preferowana – to jest paląca konieczność. Ja rozumiem potrzebę rozrywki, seriali, nawet trochę głupawych, ale przecież jest ich takie zatrzęsienie (nawet rodem z Turcji!) i są emitowane o tak znakomitych porach, że jeśli ze dwa razy w tygodniu ustąpią miejsca ambitnej twórczości, to rozrywka naprawdę na tym nie ucierpi. Proszę pamiętać, że ambitny, wcale nie musi oznaczać nudny. Wprost przeciwnie! Przyjmuję każdy zakład z prezesem Jackiem Kurskim, że dobry teatr narodowy emitowany systematycznie po „Wiadomościach” będzie miał szeroką widownię, zwłaszcza jeśli będzie tak reklamowany jak różne koncerty disco polo. I będzie ożywiał debatę publiczną naszpikowaną niebywałymi nudziarzami: politykami.  

Polski parlament ustanawia co 12 miesięcy różne „roki”, np. w 2020 był Rok Hetmana Stanisława Żółkiewskiego. Arcyciekawa, barwna postać, która aż się prosi o artystyczny dokument! Hetman nie doczekał się jednak takiego upamiętnienia i gdyby nie bogata książka prof. Wojciecha Polaka wydana z inicjatywy Białego Kruka, to pies z kulawą nogą nie wspomniałby w Roku Żółkiewskiego o tym wybitnym wodzu, pisarzu, polityku i patriocie. A był to przecież bohater nie tylko czasów Zygmunta III, ale podtrzymywał serca Polaków przez cały okres zaborów; pamięć o nim  potrafiono uchować, choć nie było telewizji i internetu. 

Rok 2018 był nie tylko stuleciem odzyskania przez Polskę niepodległości, ale i Rokiem Abp. Ignacego Tokarczuka – kto to upamiętnił? W bieżącym roku z kolei mamy uczcić kard. Stefana Wyszyńskiego, Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, Cypriana Norwida, Stanisława Lema, Tadeusza Różewicza. Rok 2021 będzie także Rokiem Konstytucji 3 Maja. Wszystko to razem stanowi olbrzymią kopalnią narodowych tematów, nic, tylko z niej czerpać! Nie załatwiajmy wielkiej sprawy pamięci narodowej i polityki historycznej tylko koncertami z udziałem celebrytów (oczywiście dawno już zaszczepionych). Albo zgoła niczym. Artystyczny dokument, ale nieskażony wygłupami eksperymentatorów, to idealny środek przekazu na ten czas.

A czas jest naprawdę ciężki. Tworzy się na zewnątrz, w Parlamencie Europejskim, w wiodących krajach Unii (Niemcy!), w zagranicznych mediach fałszywy i wielce krzywdzący wizerunek Polaka: kołtuna przywiązanego do wartości chrześcijańskich i patriotycznych. Polak to prymitywny ksenofob, nietolerancyjny osobnik napastujący odmieńców seksualnych, totalnie nienowoczesny, ograniczony intelektualnie. Aż dziw, że takie społeczeństwo odnosi takie sukcesy… Gospodarczo szybko się rośnie, radzi sobie w czasie pandemii, buduje eleganckie drogi, unowocześnia miasta i wsie – słowem prze do przodu  jak żadne inne państwo w Unii.

Ale państwo polskie pod obecnymi rządami chce być także suwerenne. To zaś budzi głównie u byłych zaborców stare demony. Dlatego od lat usilnie podsyca się w rozmaitych mediach  wstyd z bycia Polakiem, umacnia kompleks niższości wobec innych europejskich nacji. Taki portret usilnie lansuje i zagranica, i rodzime środowiska lewacko-liberalne, tzw. opozycja, uniżona sługa Unii (czytaj: Berlina). Także więc i z tego powodu przypominanie i pokazywanie światu naszych wspaniałych bohaterów, artystyczna promocja polskości i Polaków – ludzi o pięknych charakterach, odważnych, niezłomnych i nieulękłych w głoszeniu prawdy, wiernych Chrystusowi, ma znaczenie ogromne.

Chodzi również o kształtowanie i umacnianie narodowego morale, czego nie załatwi lepszy lub gorszy przekaz czysto informacyjny. Słowa uczą, ale przykłady pociągają, dlatego ukazywanie młodzieży niepodważalnych wzorców moralnych jest zadaniem pierwszoplanowym. Tymczasem przestało się wpajać młodym, że siła charakteru, odwaga, patriotyzm, prawda i dobro to trwałe, nieprzemijające wartości, na których można i należy budować swoje życie. Również z tego względu domagam się przywrócenia działalności Sceny Faktu jako jednej ze scen narodowych Teatru Telewizji.

Tytuł oryginalny

Zapomniani wielcy Polacy czekają, by stać się bohaterami sztuk i filmów

Źródło:

WPIS nr 1 (123)