EN

4.07.2022, 15:38 Wersja do druku

Zamojskie zastygnięcia

Pierwszy raz byłem w Zamościu, i to od razu na Festiwalu Teatru Polskiego Radia i Teatru Telewizji Polskiej. Nie będzie to jednak klasyczna relacja, a raczej sprawozdanie z moich zastygnięć, zamyśleń, wzruszeń, pytań i postulatów, którymi chciałbym się podzielić.

fot. mat. Filmu Polskiego

Dwudziesta pierwsza edycja imprezy była drugą zorganizowaną w tym dawnym mieście wojewódzkim, kilkadziesiąt kilometrów od granicy z Ukrainą. Wojny nie było ani słychać, ani widać. Renesansowe kamieniczki i Ratusz skąpane w czerwcowym słońcu wyglądały jak dekoracja filmu w Technicolorze. O tym, że w mieście odbywa się wydarzenie teatralne świadczyła powstająca na rynku scena oraz ludzie z festiwalowymi zawieszkami na szyjach, przemieszczający się pomiędzy miejscami pokazów spektakli i słuchowisk oraz tzw. wydarzeń towarzyszących, czyli m.in. rozmów z aktorami, występów na żywo czy koncertów. Notabene „pokaz słuchowiska” brzmi cokolwiek podejrzanie, ale tak w istocie było, bo w klubie jazzowym „Kosz” nazwanym tak na cześć miejscowego jazzmana Mieczysława Kosza, co prawda słuchaliśmy Edypa z Kolonos, ale jednocześnie patrzyliśmy w ekran z festiwalowym logo, za którym, w niewidzialnej głębi, rozgrywała się Sofoklesowa historia. Najbardziej zapamiętałem z niej głos Jerzego Treli i wyobraziłem go sobie w antycznym teatrze, zalanym greckim słońcem, dobitnie skandującego kwestie człowieka złamanego klątwą, który przytułku i spokojnego miejsca wiecznego spoczynku szuka w Atenach. Była to ostatnia sztuka sędziwego już Sofoklesa i jakieś ciepło, jakiś spokój z niej bije, mimo ciemnego tła bratobójczej wojny w Tebach. Słuchowisko jest hołdem dla nestorów polskiego aktorstwa. Franciszek Pieczka-Charon przywołuje umierającego Trelę-Edypa: „Edypie, chodź za mną!”, a Chór powiada: „A więc już dosyć łez, głowy do góry, bo będzie jak powiedział: Stanie się, to tylko kwestia czasu”. Ostatnie słowa wypowiada Stanisław Brudny, zadziwiający i zawstydzający nas, młodych (przynajmniej stosunkowo) swoją wielką energią i miłością do teatru. Prawdziwy Koryfeusz I!

Reżyser i autor adaptacji Mariusz Malec w pełni zasłużenie odebrał za to dzieło Grand Prix w konkursie radiowym. Udało mu się stworzyć utwór w pełni czytelny w naszych rozedrganych czasach, co jest zasługą wielkich aktorów (występują również m.in. Wojciech Wysocki i Krzysztof Wakuliński), ale też współczesnego przekładu Edypa w Kolonos, którego dokonał Antoni Libera. Tekst napisany tysiące lat temu brzmi jakby Sofokles żył tu i teraz.

Grecki tragik okazał się największym wygranym zamojskiego festiwalu. Grand Prix za spektakl Teatru Telewizji Polskiej dostał Jacek Raginis-Królikiewicz. Jestem pod wrażeniem jego Króla Edypa. Reżyser chętnie współpracuje z aktorami „nieopatrzonymi”, nieobecnymi w celebryckim obiegu. To dobrze, bo dzięki temu rozbłysnął talent Marka Nędzy (Edyp) z zespołu Teatru im. Stefana Jaracza w Łodzi. W byłym polskim Manchesterze, we wnętrzach Orientarium Ogrodu Zoologicznego osadzona została też akcja tego spektaklu. Reżyser posłużył się przekładem Roberta R. Chodkowskiego, bardziej tradycyjnym w stosunku do tłumaczeń Libery, ale udało mu się stworzyć ponad 80-minutowe dzieło o dużej klarowności i rezonujące z dniem dzisiejszym. Zarówno w przypadku słuchowisk, jak i spektakli telewizyjnych wyzwaniem jest format, wymuszający redukcję tekstu do 45 (a ostatnio nawet 40 minut) w radiu, a w telewizji – do ok. 80 minut. Mało kto zwrócił uwagę na montaż Króla Edypa, za który odpowiadał Szymon Sabarański, a to dzięki umiejętnym cięciom i łączeniom narracja się nie rozłazi i przebieg dramatu jest logiczny. Dodajmy do tego świetną obsadę (rewelacyjna Agnieszka Wosińska jako Jokasta, Lech Łotocki jako Tejrezjasz, Marcin Czarnik – Koryfeusz) plus zdjęcia Andrzeja Musiała, scenografia Justyny Elminowskiej, kostiumy Katarzyny Adamczyk. Raginis-Królikiewicz ma dobrą rękę do współtwórców, bo to już jego trzecie Grand Prix na Dwóch Teatrach.

fot. fot. Łukasz Wrona / mat. TVP

Doceniono też Mrożka, jego telewizyjny Krawiec w reżyserii Marka Bukowskiego otrzymał nagrodę specjalną przewodniczącego Rady Mediów Narodowych i nagrodę za adaptację (Bukowski do spółki z Maciejem Dancewiczem). Nagrodzono również spektakle Matka odchodzi i Stara kobieta wysiaduje Tadeusza Różewicza oraz Grę w życie Maxa Frischa. No dobrze, ale co z polskim dramatem współczesnym? Tu rzecz ma się gorzej. Tekstów napisanych przez żyjących autorów w tegorocznym konkursie było niewiele, notabene znacznie więcej w części radiowej niż telewizyjnej. Nagrodę za scenariusz słuchowiska Dobro wraca podwójnie dostała Marta Rebzda, specjalizująca się w utworach w nurcie docudramy. Nagrodzone słuchowisko, wyreżyserowane przez Waldemara Modestowicza, powstało na bazie relacji Estery Borenstein, która wraz z matką uciekła z transportu jadącego do Treblinki. Autorka nie tylko dotarła do bohaterki, ale również podjęła – zakończone powodzeniem – starania o nadanie tytułu Sprawiedliwy wśród Narodów Świata państwu Marcjannie i Józefowi Goławskim, u których mała Esterka ukrywała się najdłużej.

Pisząc „gorzej” mam na myśli współczesny dramat kreacyjny – ten reprezentowany był na festiwalu w sposób śladowy, a jury właściwie go pominęło w werdykcie. Wyjątkiem była nagroda aktorska dla Karoliny Gruszki w słuchowisku Ciało moje Marka Pruchniewskiego. Wyciąganie z tego wniosku o kryzysie dramatu polskiego byłoby przesadą. To raczej kwestia takiej, a nie innej polityki repertuarowej (dotyczy to głównie telewizji) oraz selekcji utworów konkursowych (to bardziej uwaga dotycząca słuchowisk, bo tu wybór akurat był duży). Pozakonkursowo pokazano spektakl telewizyjny Komedianci, czyli Konrad nie żyje napisany przez Bronisława Wildsteina, a wyreżyserowany przez Andrzeja Mastalerza, który w nim również zagrał. Odbieram to dzieło, operujące schematem „teatru w teatrze”, jako próbę opisu ideologicznego walca, który w ostatnich latach przejeżdża przez rodzime sceny. Czy próba to udana? Moim skromnym zdaniem, jeśli celem było utwierdzenie przekonanych w swoich poglądach – tak. Jeśli zaś oczekujemy od teatru „czegoś więcej” (niech każdy sobie wybierze, czego: siły metafory, zniuansowania postaw, odrobiny poezji etc.), to można czuć niedosyt. Sam Mastalerz po pokazie stwierdził, że kiedy robił ten spektakl, wydał mu się on „gorący”, podczas projekcji zaś – zaledwie „letni”, co odnosiło się chyba do dynamiki przemian obyczajowych, które zachodzą, nie tylko w teatrze. Największej narodowej scenie, jak wciąż jeszcze niekiedy nazywany jest Teatr Telewizji, życzyłbym więcej śmiałości we wchodzeniu w twórcze zwarcie z rzeczywistością. Nie tylko z pomocą klasyki.

Ponieważ jednak tegoroczny festiwal najwidoczniej został pomyślany jako na cześć klasyki hymn pochwalny, byliśmy niejako skazani na strofy nieśmiertelne, w kamieniu wykute. I przecież one znowu pokazały swoją siłę i to dzięki niej wznosiliśmy się ponad „znacie? to posłuchajcie” i słuchaliśmy Sonetów krymskich w wykonaniu Andrzeja Mastalerza, „Vade-mecum interpretowanego przez Jarosława Gajewskiego czy Fortepianu Chopina mówionego przez Halinę Łabonarską. Przyznam, że ja sam, kiedy Jerzy Zelnik podczas swego spotkania ni stąd, ni zowąd powiedział Romantyczność Mickiewicza, miałem łzy w oczach. To żyje! – chciało się wołać.

Aliści jeśli teatr ma iść do przodu, niosąc ciężar swej misji, to najlepiej na dwóch nogach – klasyki i współczesności. Pierwsza noga w Zamościu objawiła się solidnie, a nawet tłustawo. Druga wyglądała przy tamtej trochę jak kikut, jakby chciała dowodnie pokazać, że organ nieużywany zanika. Używajmy go więc, a wtedy postać teatru naszego będzie pełniejsza i zdrowsza.

Tytuł oryginalny

ZAMOJSKIE ZASTYGNIĘCIA

Źródło:

„Teatrologia.info”

Link do źródła

Autor:

Jarosław Jakubowski

Data publikacji oryginału:

30.06.2022