EN

5.10.2020, 15:46 Wersja do druku

Zamiast hołdu szyderstwo, kpina i fałsz

Dyrektorzy teatrów, reżyserzy, niejednokrotnie w wywiadach prasowych powiadają, iż podstawowym problem w ich pracy twórczej jest znalezienie dobrego, tzw. chodliwego tematu na przedstawienie. Zatem, skąd czerpać inspiracje? Otóż tematów u nas nie brakuje, ważne jest tylko, kto je podejmuje, w jakiej sprawie i czy rzetelnie je realizuje. Chodzi o prawdę przekazu i artystyczny poziom wykonania - o spektaklach realizowanych w Muzeum Powstania Warszawskiego pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w miesięczniku "WPIS".

mat. Muzeum Powstania Warszawskiego

Tematów, które żywotnie zainteresowałyby Polaków, nie trzeba szukać daleko poza granicami Polski, wystarczy zajrzeć do kalendarza. Do polskiego kalendarza, w którym każdy miesiąc naznaczony jest jakąś ważną dla nas datą. Weźmy na przykład sierpień, który często nazywamy „Polskim Sierpniem”. A tegoroczny  szczególnie zasłużył sobie na to miano. Wystarczy spojrzeć na daty, choćby te najważniejsze: 1 sierpnia – 76. rocznica Powstania Warszawskiego; 15 sierpnia - stulecie Bitwy Warszawskiej, Cud nad Wisłą,  Wniebowzięcie Najświętszej Marii Panny, Święto Wojska Polskiego; 31 sierpnia – 40. rocznica powstania  „Solidarności”.  A tuż zaraz przecież wrzesień, także z jakże  znaczącymi datami, tematami. Wdawałoby się zatem, że polskie teatry całymi garściami będą  czerpać inspiracje z naszych dawniejszych i współczesnych dziejów, zapisanych na kartach  kalendarza naszego narodowego dziedzictwa.

Teatr tymczasem wykazał się absolutną niepamięcią, a raczej zamierzoną  ignorancją i cynizmem. Z wyjątkiem Muzeum Powstania Warszawskiego, gdzie tradycyjnie już, jak każdego roku, pierwszego sierpnia wystawiono przedstawienie.  Tym razem był to „Pamiętnik z powstania warszawskiego” według  Mirona Białoszewskiego w reżyserii Adama Woronowicza i w jego wykonaniu.  Białoszewski  napisał ten utwór 25 lat po zakończeniu wojny, w roku 1970, a więc po wielu przemyśleniach, które stworzyły pewien dystans do tamtych wydarzeń. Nie był to zatem pamiętnik pisany na bieżąco, na fali emocji świeżych doświadczeń, lecz raczej kreacja literacka, choć przedstawiająca prawdziwe zdarzenia i sceny. Zresztą w pamięci starszych Polaków, zwłaszcza warszawiaków, obraz Powstania Warszawskiego, mimo upływu lat i wejścia w dorosłe życie nowego już pokolenia, nie został zapomniany, i to na przekór temu, że  przełom lat 1960. i 1970. nie był czasem sprzyjającym pamięci o bohaterskim  Powstaniu, wręcz przeciwnie.  Komunistyczna cenzura została szczególnie uwrażliwiona na tematy Armii Krajowej i Powstania Warszawskiego. Utwory rzetelnie dokumentujące ten wielki patriotyczny zryw nie miały żadnych szans na publikację. Książka Mirona Białoszewskiego, choć nie gloryfikuje  Powstania i nie pokazuje portretów jego bohaterskich uczestników, także podlegała cięciom komunistycznej cenzury.

Autor „Pamiętnika…” nie walczył w Powstaniu jak większość jego kolegów z pokolenia Kolumbów, nie był żołnierzem, nie brał czynnego udziału w walkach z Niemcami. Jego „Pamiętnik…” jest spojrzeniem  z pozycji cywila. Bohaterem książki Białoszewskiego jest bowiem ludność cywilna Warszawy. Autor ukazał dramat warszawiaków chroniących się w piwnicach przed bombardowaniem, poszukujących żywności, wody, starających się przeżyć  ten koszmar. Przypomniał o straszliwej rzezi na Woli dokonanej przez Niemców na  warszawiakach, o wybuchających w piwnicach - gdzie gromadzili się ludzie -  granatach, o kanałach, którymi  przechodził, niosąc rannego powstańca, itd.

Białoszewski pokazuje tylko jedną stronę Powstania, nie wspomina nic o polskiej armii podziemnej, o żołnierzach AK, którzy ginęli nie tylko za Warszawę, ale za Polskę. Na łamach „Pamiętnika…” nie znajdziemy też zdefiniowanego celu, idei Powstania, oraz refleksji na temat wagi, jaką to zbrojne wystąpienie miało dla następnych pokoleń. Perspektywa, którą przyjął autor, jego postawa wobec powstańczych zmagań,  sposób narracji  oraz eksperymentalna forma zapisu sprawiły, iż  książka ta stała się w pewnym stopniu alternatywą dla narracji powstańców, którzy w tym okresie  właściwie nie mieli możliwości  publicznego prezentowania swojej wersji tamtych wydarzeń. Stała się alternatywą, trzeba powiedzieć,  dość kontrowersyjnie przyjmowaną, czemu też trudno się dziwić.  

Forma, w jakiej napisał Miron Białoszewski napisał swoje dzieło, mieściła się w modnej na owe czasy poetyce, zwanej nouveau roman (nowa powieść, z tzw. strumieniem świadomości), która w latach 1960. i 1970. pojawiała się w twórczości literackiej.  Głównie we Francji, ale także i u nas znalazła swoich zwolenników i reprezentantów. Ów modny nurt  odznaczał się  techniką zapisu, która nie respektuje  porządku przyczynowo-skutkowego.  Mamy zatem jakieś fragmenty opisów, różne wątki, elementy, detale, które rwą się,  mieszają ze sobą, powtarzają. Tworzy to wprawdzie  pewien rytm, ale w warstwie fabularnej jest nieprzejrzyste, mało komunikatywne i nie ułatwia czytania.

Adam Woronowicz, zaproszony przez dyrektora Muzeum Powstania Warszawskiego Jana Ołdakowskiego, wybrał na swój monodram właśnie tę książkę. Dokonał adaptacji i wyreżyserował całość. Spektakl właściwie ma formę czytaną. Aktor chwilami relacjonuje zdarzenia w taki sposób, jakby komuś na świeżo opowiadał to, co właśnie widzi. Czyta tekst niczym reporter radiowy,  z ekspresją narzucającą zmianę natężenia głosu w zależności od tego, o czym i z jakiego miejsca w danym momencie zdaje relację -  z piwnicy, w której gromadzili się ludzie, szukając schronienia przed Niemcami i gdzie w czasie Powstania Warszawskiego toczyło się  codzienne życie; z przejścia kanałami; opisując rzeź, której dokonali Niemcy na Woli, czy też modlitwy warszawiaków w kościołach i nie tylko. Jak wiemy, często także na podwórkach ustawiano kapliczki, przy których ludzie się modlili, a nawet księża odprawiali Msze Święte.

Czasem rwie się owa relacja, na chwilę zastyga w milczeniu, jakby brakowało słów na opis dramatu, który widzi narrator.  Wówczas Woronowicz staje się niejako samym Białoszewskim, przeżywającym na nowo tamte powstańcze dni, by po chwili znów zmienić się w narratora z dystansem, spokojnie  przekazującego czyjąś opowieść.  Relacjom towarzyszą wizualizacje, na które składają się archiwalne zdjęcia Warszawy i kroniki filmowe, a także muzyka wykonywana na żywo przez Karima Martusewicza. Zarówno zdjęcia na ekranie, jak i muzyka współorganizują przestrzeń artystyczną spektaklu, tworząc jego klimat i akcentując ważne wątki. Przedstawienie  ma formę minimalistyczną, właściwie pozbawione jest scenografii, co, można powiedzieć,  pozwala publiczności bardziej koncentrować się na przekazywanym tekście i refleksyjnie zbliżyć się do tematu.

Zupełnie nie widzę jednak powodu, dla którego do spektaklu wystawionego w Muzeum Powstania Warszawskiego i poświęconego Powstaniu 1944 r. , mającego premierę 1 sierpnia, a więc w szczególnym dla pamięci Polaków dniu oraz w miejscu wypełnionym pamiątkami i naznaczonym ofiarą krwi,  Adam Woronowicz wprowadził wątek powstania w getcie, które, jak wiadomo, było w innym czasie, w 1943 r. i „na inny temat”.

W wywiadzie, którego aktor i reżyser w jednej osobie udzielił dla PAP-u przed premierą spektaklu, powiedział m.in.: „Białoszewski  wraca w tym Pamiętniku… do wydarzeń związanych z gettem warszawskim. Bardzo przeżywa i wraca myślami do powstania w getcie w 1943 r., do obrazów płonącego getta. Jest taki fragment, który usunęła cenzura w czasach komunistycznych, zdanie mówiące o tym, że po aryjskiej stronie stała jakaś publiczka, która biła brawa niemieckiemu żołnierzowi, który strzelał w kierunku muru getta. Zdjął hełm, bo tak się zmęczył, a ta publiczka klaskała. Białoszewski umieścił w swoim Pamiętniku… rzeczy kontrowersyjne, które cenzura usunęła".

Owszem, w "Pamiętniku…"  Białoszewskiego znajdujemy taki fragment, ale co ma jedno do drugiego? Co ma powstanie w getcie do Powstania Warszawskiego? Kompozycyjnie i myślowo nijak się ma do całości. Wątek ten jest jakby „wypożyczony” z innego przedstawienia i wtrącony na siłę. Czyżby zadziałał aspekt ideologiczny i chodziło  o poprawność polityczną? Zwłaszcza w obliczu słynnej już i jakże  kontrowersyjnej ustawy 447 Kongresu Stanów Zjednoczonych?

Obecny rok 2020 jest, można powiedzieć,  w pewnym sensie jubileuszowy dla sceny Muzeum Powstania Warszawskiego, albowiem prezentowanie premierowych przedstawień w tym miejscu w dniu 1 sierpnia rozpoczęło się 15 lat temu. Główną ideą miało być upamiętnienie i uczczenie w ten sposób powstańczych bohaterów. Warto podsumować owe 15 premier, bo to już spory dorobek, tym bardziej że nie jest to przecież priorytetowa działalność  Muzeum Powstania Warszawskiego. Warto spojrzeć jak ów dorobek wygląda i czy cokolwiek wnosi do budowy naszego kulturowego dziedzictwa narodowego. Tak się złożyło, że wszystkie  spektakle prezentowane w ciągu minionych 15 lat widziałam.  Choć wiele razy było tak, że po obejrzeniu kolejnego przedstawienia przyrzekałam sobie, że jestem tu po raz ostatni, że w przyszłym roku już na pewno nie przyjdę, to po roku złość mijała i znowu przychodziłam.

Na pytanie, czy dotychczasowy dorobek teatralny Muzeum Powstania Warszawskiego niesie dla naszej kultury jakąś wartość historyczną, intelektualną, artystyczną, moralną, czy przybliża obecnie żyjącym Polakom bohaterów powstańczych i prawdziwy obraz Powstania,  odpowiadam z całą stanowczością:  nie!   Nie tylko nic dobrego nie wnosi i nie buduje, ale wręcz niszczy. Kreuje jedynie fałszywy wizerunek Powstania Warszawskiego i jego bohaterów. 

Omówmy dla przykładu kilka z owych pierwszosierpniowych przedstawień.  Oto spektakl z 2009 r. „Zawiadamiamy was, że żyjemy. Dubbing 44”. Reżyser tego antypatriotycznego i antypolskiego kuriozum, Marcin Liber, sklecił je z fragmentów tekstów współczesnych autorek (w tym tzw. genderowych). Są to utwory rozmaite,  niemające ze sobą nic wspólnego, po prostu od „Sasa do lasa”,  i w dodatku w większości na poziomie grafomańskim. Jedynym elementem, który je łączył, był obsesyjnie powracający wątek rzekomego polskiego antysemityzmu, który w przedstawieniu funkcjonował na zasadzie lejtmotywu. Na przykład w monologu Żydówki publiczność usłyszała taką oto kwestię: „Byłam w getcie, a potem zataiłam to przed AK”. Należy więc  rozumieć, że akowcy to antysemici, którzy zaraz by ją zamordowali,  gdyby tylko dowiedzieli się o jej niearyjskim pochodzeniu. W innej scenie mężczyzna zapytany, jak mu się jawi Polska, odpowiadał: „szczególnie bliscy są mi starsi bracia w wierze, bracia Izraelici”. A jeśli chodzi o nasze narodowe sprawy, lepiej nie pytać, bo spektakl aż zionie nienawiścią do wszystkiego, co polskie, narodowe, tradycyjne.  Na przykład jedna z postaci wykrzykiwała: „ Najgłupszy jest ten talerz na wigilię. Dlatego marzy mi się buldożer, który zmiażdży ten głupi naród, ale nie przyrodę”. Siermiężna publicystyka, miernota artystyczna i fałsz podawany jako prawda. Ciekawe czy ktokolwiek spośród autentycznych powstańców warszawskich odnalazł tam choć maleńki ślad prawdziwej historii tamtych dni. Próżne pytanie, nie dla nich ten spektakl wystawiono.

A to już przedstawienie z 2010 r.  „Opowiem wam bajkę” w reżyserii Pawła Łysaka, według scenariusza Pawła Sztarbowskiego. Ten spektakl, wypreparowany z jakiejkolwiek idei mówiącej o Powstaniu Warszawskim, to z kolei  tani, prymitywny horror epatujący krwawymi scenami. Aktorzy  wysmarowani  od stóp do głów czerwoną mazią i ucharakteryzowani na nieboszczyków, czy raczej na zombie, mają uosabiać niby naszych narodowych bohaterów, powstańców warszawskich. Ściany domów oblepione są szczątkami ludzkich ciał, na podwórkach walają się ludzkie głowy; dosłownie jatka. Co ciekawe, publiczność oglądająca to „dzieło” pękała ze śmiechu. Na widowni znajdowali się także nieliczni już prawdziwi bohaterowie Powstania, starzy, schorowani ludzie. Jak oni mogli się czuć? Co myśleli o takiej postawie twórców tej miernoty?

W przedstawieniu z 2013 r. „Kamienne niebo zamiast gwiazd”  (tekst Marcin Cecko, reż. Krzysztof Garbaczewski), wydarzenie historyczne, jakim jest Powstanie Warszawskie, zostało  poddane nie tyle prymitywnej przeróbce, co ze względu na cel działania, powiedziałabym - przeróbce „rewizjonistycznej”. Rzecz jest jakoby zainspirowana  powieścią Jerzego Krzysztonia, miała  niby pokazywać cywilnych mieszkańców ukrywających się podczas walk w piwnicach i schronach. Akcja skoncentrowana została  na ich wzajemnych relacjach, zostali pokazani jako zdegenerowana  grupa  zachowująca się względem siebie dosłownie jak dzicz – podgryzali się, „chłeptali” wzajemnie swoją krew itd. Jeden z aktorów miał na sobie podkoszulkę z ogromnym wizerunkiem goryla.  Twórcy tego obrzydliwego spektaklu informowali w ten sposób publiczność, że drżący o swoje życie  ludzie ukrywający się w piwnicach przed Niemcami to zbiorowisko zombie i wampirów. Taką wymyślili  metaforę powstańców, którzy już nie żyją, bo to z ich powodu pamięć o Powstaniu wciąż niestety powraca i niejako zżera żyjących dzisiaj - wbrew ich woli.  Wstawione do spektaklu elementy współczesne miały sugerować, że my obecni potomkowie powstańców, jesteśmy jako spadkobiercy ideowego dziedzictwa Powstania  skarlali i zdegenerowani właśnie z winy Powstania. Według twórców tego skandalicznego przedstawienia Powstanie Warszawskie zdemoralizowało bowiem społeczność ludzką, choćby przez konieczność wegetowania w piwnicach. Współcześni zatem pragną uwolnić się od koszmarów pamięci o tamtych wydarzeniach, bo  - według twórców spektaklu – nic już ich z nimi nie łączy. Na próżno jednak,  nie potrafią się uwolnić, bo natrafiają na mur w postaci zombie i wampirów.

Wśród panujących na śmietnikowej scenie chaosu, wrzasku i strzelaniny zostały ponadto silnie w tym przedstawieniu wyeksponowane wątki lesbijskie i homoseksualne,  co miało być  oszczerczą w swej wymowie aluzją do Rudego i Zośki,  bohaterów powieści Aleksandra Kamińskiego „Kamienie na szaniec”. Tak wygląda zatem wykładnia na temat Powstania  twórców  spektaklu „Kamienne niebo zamiast gwiazd”.

Przed trzema laty w Muzeum Powstania Warszawskiego  odbyła się premiera przedstawienia „Dziennik czeczeński Poliny Żerebcowej”; tę rzecz o czeczeńskich wojnach (!) wyreżyserował Rosjanin Iwan Wyrypajew. Na moje pytanie  podczas konferencji prasowej, jak do tego doszło,  reżyser odpowiedział, że dyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego zaprosił go do wyreżyserowania spektaklu i dał mu wolną rękę. Zatem mógł sobie wybrać do wystawienia utwór, jaki co zechce.  Wybrał więc  „Dziennik czeczeński”, co ma jakoby uniwersalizować temat zbrojnego powstania, przypominać, iż ciągle gdzieś toczy się jakaś wojna, a więc, że jest to sprawa globalna. Globalna, czyli Powstania Warszawskiego jakoby nie było. No i nie było w przedstawieniu Wyrypajewa mowy o jakimkolwiek wspomnieniu czy nawiązaniu do  Powstania Warszawskiego. I to w spektaklu wystawionym  na kolejną rocznicę jego wybuchu, na dodatek  w takim miejscu - w Muzeum Powstania Warszawskiego, które ma obowiązek  upamiętniać bohaterskich Polaków, którzy oddali życie za Warszawę, a zarazem za Ojczyznę. Mało tego, nie pojawia się ani nazwa naszej stolicy, ani słowo „Polska”, ani, oczywiście, nie ma śladu niemieckiego okupanta. Nie ma Warszawy, nie ma powstańców i nie ma Niemców. Na moją uwagę, że ten spektakl nie ma nic wspólnego z Powstaniem, z uszanowaniem pamięci o bohaterstwie Polaków oddających życie za wolność, że ten spektakl oddala w niebyt wydarzenie historyczne, jakim było Powstanie Warszawskie, a tym samym zdejmuje winę z Niemców, Wyrypajew odparł, że nie trzeba mówić o polityce, a trzeba mówić o … dziecku. Pisałam o tym wtedy z oburzeniem w „Naszym Dzienniku”.

Owszem, w „Dzienniku czeczeńskim" okrutny świat wojny przedstawiany jest oczami dziecka.  Ale o dzieciach i o wojnie można przecież mówić także  na przykładzie Powstania Warszawskiego. Mali chłopcy roznoszący pocztę, łącznicy, dziewczynki-sanitariuszki. Ilu ich poległo. Ilu dorastało w tych nieludzkich warunkach wojennego okrucieństwa. Nie neguję wartości „Dziennika czeczeńskiego”, ale przecież taki spektakl można zagrać  w każdym teatrze, ale nie w Muzeum Powstania Warszawskiego w kolejną rocznicę tej bohaterskiej, krwawej ofiary Polaków.  Zamiana Warszawy na Czeczenię budzi, łagodnie mówiąc,  zdziwienie.  Wydawałoby się, że skoro żyjemy w wolnej  Polsce, to nic nie stoi na przeszkodzie, by prawda i pamięć o bohaterskim zrywie i powstańcach 1944 r.  były przyzwoicie i z szacunkiem  kultywowane. Tymczasem antypolska ideologia wkracza wszędzie,  ucieczka od tematu powstańczego wcale nie była przypadkowa. Polityczna poprawność środowiska artystycznego w Polsce daje o sobie znać na każdym kroku. Spektakl niemający nic wspólnego z Powstaniem Warszawskim  można było wówczas odebrać jako sugestię tyczącą problemu imigracji. I nie tylko czeczeńskiej.

O wszystkich spektaklach - tu wymienionych,  jak i  niewymienionych, które prezentowane były na scenie Muzeum Powstania Warszawskiego na przestrzeni  piętnastu lat, pisałam po każdej premierze na łamach „Naszego Dziennika”. Moje refleksje na ich temat do dziś nie uległy zmianie, co najwyżej jeszcze bardziej ugruntowały przemyślenia, które uwypukliłam w niniejszym tekście. Wszystkie muzealne przedstawienia łączy, niestety, od początku coś, co nazwałabym wstydliwym postrzeganiem polskiego bohaterstwa, wręcz – tego bohaterstwa umniejszaniem, odbieraniem Powstaniu jego wyjątkowości, wagi i rangi.

Można się zastanawiać, jak  to jest możliwe, że przez tyle lat  w  miejscu, gdzie wisi tablica poświęcona śp. Lechowi Kaczyńskiemu, niezmordowanemu twórcy Muzeum Powstania Warszawskiego, wystawiane są przedstawienia – z wyjątkiem bodaj trzech czy czterech, z tegorocznym włącznie -  które w najwyższym stopniu uwłaczają dziedzictwu powstańczego etosu. Przedstawienia te wręcz hańbią pamięć o tych, którzy przelali krew za Polskę, których miłość do naszej stolicy i do naszej Ojczyzny, jak również bezgraniczna odwaga, wielki patriotyzm , obecnie już prawie niespotykany, powinny być wzorem dla młodego pokolenia. Pokolenie to zwłaszcza dziś, w dobie nachalnej promocji antywartości, potrzebuje autorytetów. Prawdziwych, nie skarlałych.

Tytuł oryginalny

Zamiast hołdu szyderstwo, kpina i fałsz

Źródło:

WPIS nr 9 (119)

Wątki tematyczne