„Company” Stephena Sondheima w reż. Michała Znanieckiego w Warszawskiej Operze Kameralnej. Pisze Grzegorz Sadowski w Teatrze dla Wszystkich.
O Stephenie Sondheimie pisze się w naszym kraju niewiele, odbyły się tylko dwie premiery jego musicali – „Sweeney Todd” i „Niedziela w parku z George’em” – obie w Teatrze Rozrywki w Chorzowie. Musicale Sondheima nie są proste w odbiorze. Raczej trudno w nich znaleźć łatwo wpadające w ucho piosenki. Nie nuci się ich po wyjściu z teatru. Turystyczny angielski nie przyda się do zrozumienia najeżonych aluzjami, żartami i skojarzeniami tekstów piosenek. Literaturoznawcy i krytycy anglosascy piszą o tym artyście doktoraty, próbując uchwycić jego wyrafinowany język.
Napisany w 1970 roku „Company” należy do najwyżej ocenianych musicali w niespełna stuletniej historii gatunku. Pół wieku temu – podobnie jak kolejne dzieła Sondheima: „Niedziela w parku z George’em”, „Assassins”, „Merilly We Roll Along” – musical ten zwracał uwagę nie tylko wspomnianymi walorami, ale również rzadką jak na owe czasy nielinearną narracją. „Company” należy też do musicali koncepcyjnych, których najważniejsza jest nie tyle historia, co pewien przekaz, myśl, idea. Tu bohaterem jest dojrzały nowojorczyk poszukujący odpowiedzi na pytanie, czy ożenić się za wszelką cenę, czy pozostać singlem – to fabuła w wielkim uproszczeniu. Za „Company” od lat zabierają się wybitni reżyserzy, odnajdują w tym musicalu coraz to nowe sensy. O role w nim biją się gwiazdy.
Ale widzom warszawskiego przedstawienia w Operze Kameralnej nie śledzącym dziejów musicalu trudno będzie uwierzyć w to, co napisałem. Jakby wbrew tytułowi, ma się wrażenie, że każdy z realizatorów pracował sam, przecząc tym samym idei zespołowości i współpracy w teatrze. Projektantka kostiumów (Ewa Minge), scenograf (Luigi Scoglio) – przepraszam za cliché, ale aż dziw, że Włoch mógł popełnić tak niegustowną, chaotyczną dekorację, reżyser świateł (Dawid Karolak), jeśli nawet się spotkali, to się mocno rozminęli. Może co najwyżej w ostatniej chwili Minge pozwoliła niektórym postaciom założyć gigantyczne dziecięce kapcie w kształcie głów zwierząt. Pluszaki to w tym spektaklu ulubiony „środek wyrazu” scenografa. Jest ich w tym przedstawieniu pełno, ale nie wiadomo, co symbolizują, bo ani nie kojarzą się z Nowym Jorkiem, ani nie jest to spektakl o zdziecinniałym 35-latku. Nota bene główny bohater stosownie do swojego wieku oznajmia, że jest o dekadę starszy.
Śmiem twierdzić, że reżyser świateł nie widział scenografii, bo jeden z reflektorów oślepiał widzów odbiciem z lustra umieszczonego na scenie. Niektórzy aktorzy za to tonęli w mroku. Wspomniane lustro zdradzało także poważną niedoróbkę: odbijało nie tylko światło, ale również napisy suflujące doktor habilitowanej Alicji Węgorzewskiej w scenie w nocnym klubie. Kilka stron tekstu okazało się trudne do przyswojenia. Czy raczej brakło czasu na próby? Rola najstarszej rozgoryczonej czy może tylko znudzonej życiem Joanne to marzenie aktorek na Broadwayu czy West Endzie. Niedoświadczona aktorka wepchnie tę postać w banał, utalentowana przy pomocy reżysera zrobi z niej perłę. Szkoda, że Alicja Węgorzewska odpuściła nie tylko tę scenę, ale i swoją rolę. A jako dyrektorka teatru – cały spektakl. Niedobry przykład fuszerki dla pracowników.
Trudno mówić w przypadku tego wystawienia o choreografii. Nie jest to wprawdzie broadwayowski musical, w którym taniec pełni ważną rolę, ale choreografka Inga Pilchowska nie umiała namówić do tańca i zdyscyplinować wykonawców. Ma się wrażenie, że każda z tancerek wymyślała układy osobno i tylko dla siebie.
Tłumaczenie nawet przeciętnych musicali to sztuka udająca się niewielu. Piosenki pisane są tak, by utrudnić ich śpiewanie i tym samym pokazać kunszt wykonawczy. Przekład Macieja Glazy nie tylko wypacza sensy, ale spłyca i ośmiesza artyzm Sondheima. Zamiast tego dostajemy transakcentacje, częstochowskie rymy, kalki językowe. Razi nieznajomość polskiej frazeologii. Brak najmniejszej choćby zabawy słowem szczególnie widać przy bardziej znanych piosenkach: „The Little Things You Do Together”, „The Ladies Who Lunch” czy w finałowym „Being Alive”. Na nieszczęście pokazywane były teksty oryginalne. Weryfikacja niestety następowała natychmiast, choć okupiona była uszkodzeniami szyi, bo ekran z napisami angielskimi umieszczono bardzo wysoko.
Jedynym realizatorem, który może wychodzić z warszawskiego „Company” z podniesioną głową, jest kierownik muzyczny Tomasz Szymuś. I on, i jego orkiestra spisali się doskonale.
Nie wiem, co zrobić z reżyserem Michałem Znanieckim. Oglądałem kolejny musical, który sygnuje swoim nazwiskiem. Jestem przekonany, że nie lubi tego gatunku teatru (w bio umieszczonym w programie nie wymienia nawet zrealizowanych przez siebie tytułów). „Company” dostarcza reżyserowi doskonałego materiału do pracy jak mało który musical. W Operze Kameralnej miało się wrażenie, że reżyser był nieobecny. Może po prostu uznał, że zaproszenie do obsady musicalowych wyjadaczy jak Anna Sroka-Hryń, Anastazja Simińska czy Przemysław Glapiński załatwi sprawę? Z tej trójki tylko Simińska miała szansę na solówkę i jak zwykle wyszła ze swojej sceny obronną ręką. Potencjał i talent pozostałych w tym spektaklu zmarnowano. Jakby na przekór zdolnościom słabsi koledzy i koleżanki dostali większe sceny aktorskie i niestety ich nie unieśli. Nie dotyczy to na pewno Aleksandry Borkiewicz, która konsekwentnie gra stewardessę April, wywołując w pełni zasłużone salwy śmiechu i oklaski.
Grający główną rolę i będący prawie non stop na scenie Janusz Kruciński dostaje ode mnie czwórkę – na zachętę. Przy odrobinie pracy z reżyserem i – jak podejrzewam – większej liczbie prób mogłaby z tego wyjść lepsza kreacja. Wiem, że stać go na więcej.
Nie pomógł temu przedstawieniu nawet Anioł, którego wstawił ktoś do spektaklu wbrew oryginałowi. Skąd pomysł, by w scenie w klubie aktorom nałożyć maski zwierząt? Był czas na poprawianie Sondheima, nie było na próby. Znudzeni widzowie opuszczali teatr już w przerwie.
Nie trzeba jechać do Nowego Jorku czy Londynu, żeby zobaczyć przedstawienia musicalowe na światowym poziomie. Polska publiczność nie da sobie już wcisnąć niedoróbki. Szkoda, że Sondheim „debiutuje” w Warszawie tak niefortunnie.