"Trzy dni deszczu" Richarda Greenberga w reż. Rafała Marii Mohra w Teatrze WARSawy. Pisze Tomasz Sobierajski na stronie elleMAN.pl.
Teatr WARSawy rozpoczął nowy sezon premierą spektaklu „Trzy dni deszczu” w reżyserii Rafała Mohra. Czy to udane otwarcie?
Jednym z paradoksów naszej stolicy jest to, że jej historyczne centrum, czyli okolice Starego Miasta, to jeden z najbardziej martwych punktów metropolii. Wprawdzie dla turystów jest to tzw. must have, ale warszawianie bywają tam bardzo rzadko. Najczęściej wtedy, kiedy przyjeżdżają do nich goście z innych części Polski z zamiarem zobaczenia warszawskiej Starówki. Dla mieszkańców Warszawy Stare i Nowe Miasto są mało atrakcyjne, ponieważ – kulturalnie – stanowią pustynię. Wskutek terroru mieszkańców okolicznych kamienic, miasto wycofało się z organizowania tam niemalże wszystkich kulturalnych wydarzeń. W efekcie mieszkańcy pozostałych dzielnic szukają wrażeń w innych częściach miasta, a sama Starówka jest ładnym, ale nieuczęszczanym, szczególnie po zmroku, miejscem, w którym oprócz codziennego życia jej mieszkańców nie dzieje się nic. Wielka szkoda. Na całym świecie to właśnie historycznie najstarsze części miasta są ich sercami, bijącymi kulturalnie niemalże przez całą dobę.
Na tej wyspie miejskiego nonsensu, przy Rynku Nowego Miasta, którego symbolem jest panna z jednorożcem, znajduje się Teatr WARSawy. Najstarsi warszawianie pamiętają, że wcześniej znajdowało się tam kino WARS, w którym ja sam obejrzałem chyba wszystkie filmy, uwielbianego onegdaj przez polskich kinomanów Petera Greenawaya. Dziś działa tam grupa Teatru Konsekwentnego, powołanego do życia przez Adama Sajnuka. W efekcie WARSawy jest publiczno-niepubliczną kooperatywą (budynek miasta, działalność NGO), która ma do zaoferowania kilka bardzo dobrych, teatralnych spektakli.
Adam Sajnuk, niezwykle utalentowany i wrażliwy reżyser, skrupulatnie dobiera repertuar, który grany jest w WARSawy. Zwraca uwagę na tekst, formę, emocje. Wykorzystuje pokinową przestrzeń teatru do opowiadania światów niemożliwych, zasysając do niej publiczność. Ta przestrzeń jest nie lada wyzwaniem dla scenografów, dźwiękowców, a szczególnie dla reżyserów światła.
Teatr WARSawy znany jest z kilku znakomitych spektakli. Od kilku lat (również w nadchodzącym sezonie) można tam zobaczyć legendarny „Kompleks Portnoya” - okrzyknięty jednym z najlepszych spektakli teatru alternatywnego mijającej dekady - w reżyserii Popławskiej i Sajnuka (Sajnuk brawurowo gra w nim również tytułową rolę), oraz wspaniałe „Zaklęte rewiry”, również w reżyserii Sajnuka, z genialnymi rolami Mariusza Drężka i Mateusza Banasiuka. Jednym z najlepszych spektakli, jakie widziałem w tym teatrze był „Hollywood” w reżyserii zdolnego Michała Siegoczyńskiego, z brawurową rolą Magdaleny Lamparskiej i nieodstającymi od niej Wojciechem Brzezińskim i Danielem Chrycem. Bardzo żałuję, że od kilku sezonów spektakl ten nie pojawia się w repertuarze. I to mimo tego, że był niewątpliwym diamentem tej sceny.
Tradycja „trójkowych” dramatów Teatru WARSawy (ich dwóch, ona jedna), czego przykładem jest chociażby „Hollywood” czy „Taśma”, zostaje zachowana również w tym sezonie i w otwierającym go spektaklu „Trzy dni deszczu” Richarda Greenberga. Spektakl ten jest debiutem reżyserskim Rafała Mohra – zdolnego aktora, który od wielu lat z powodzeniem gra na deskach teatrów należących do Fundacji Krystyny Jandy.
Greenberg jest ulubieńcem nowojorskich teatrów. Jego dramaty mają zazwyczaj bardzo ciekawą konstrukcję, kameralny charakter i znakomicie rezonują z poszarpanymi emocjami, znerwicowanej klasy średniej. Nie inaczej jest w przypadku sztuki „Trzy dni deszczu”, którą na polski przełożyła Hanna Szczerkowska (tłumaczka takich teatralnych hitów jak: „Seks dla opornych” czy „Allo, Allo”). Inspiracją dla Greenberga do naspisania „Trzech dni…” był piękny wiersz Merwina pod tytułem „For the Anniversary of My Death”. Dla Merwina i Greenberga nasze życia, które dostajemy w prezencie od Losu lub Boga (do wyboru), są kostiumem, dziwnym ubraniem, przy pomocy którego komunikujemy się z innymi ludźmi. Raz lepiej, raz gorzej. I to komunikacja dla Greenberga jest w tym wypadku kluczem. Zwraca on uwagę na to, że łatwiej będzie nam odbyć podróż zwaną życiem pod warunkiem, że będziemy potrafili poprawnie komunikować się z innymi ludźmi. Bo wszystkie trudne sprawy wydają się łatwiejsze, kiedy się o nich rozmawia.
Sam dramat ułożony jest w dwóch płaszczyznach czasowych: współcześnie i jedno pokolenie wstecz. Opowiada historię przyjaźni rodziców oraz przyjaźni dzieci – będącej wypadkową tego, co działo się pokolenie wcześniej. Jest to sztuka o niedomówieniach, pomówieniach i przeinaczeniach. O braku emocjonalnego kontaktu ze sobą i z innymi. O tym, że najgorsze w życiu jest, kiedy dorośli ludzie wykazują się brakiem dojrzałości i obrażają się na siebie, zamiast rozmawiać. Skąd my to znamy, prawda?
Rafał Mohr jako reżyser, bardzo dobrze odczytał intencje autora sztuki. Ładnie poprowadził oś dramaturgiczną oraz aktorów. Zrobił teatr, za którym coraz bardziej tęsknię, wbijający mnie w fotel nie przez obrazoburczość, ale przez emocje, które płyną ze sceny. To, co mógłbym na przyszłość zaproponować reżyserowi Mohrowi, bo wierzę, że nie zrezygnuje z tej części swojej pracy twórczej (byłaby to wielka szkoda), to dociśnięcie niektórych dramaturgicznych momentów, nawet jeśli nie wypływa to wprost ze sztuki. Zdaję sobie sprawę, że dramat Greenberga nie jest wolny od wad konstrukcyjnych i czasem nieco mieszczański w przekazie, ale warto niekiedy, nawet wbrew płochliwym intencjom autora, postawić „kropkę nad i”. Stąd zapewne wzięło się również moje odczucie spadku napięcia pod koniec spektaklu, przez co finał nie wybrzmiał na tyle mocno, na ile mógłby.
Mohr na szczęście nie poddał się, ogarniającej niekiedy debiutujących reżyserów, pysze i dobrał sobie znakomitych współpracowników, czyli uznaną reżyserkę światła Katarzynę Łuszczyk (byłem pełen podziwu, patrząc na konstrukcje, które ta mistrzyni musiała zaplanować, żeby doświetlić każdy fragment sceny!), Michała Lamżę odpowiedzialnego za muzykę, debiutantkę Annę Marię Czarnecką (kostiumy) oraz Olgę Mazur i Łukasza Misztala, którzy znaleźli bardzo dobry sposób na scenografię przedsięwzięcia. To, że Mohr jest bardzo dobrym, sprawnym aktorem, czuć szczególnie, kiedy patrzy się na aktorów, grających w „Trzy dni deszczu”. Widać, że trójka: Kowalska, Raniszewski i Ligienza są bardzo dobrze przez reżysera aktorsko zaopiekowani. Co więcej, odnoszę wrażenie, że dostali od niego również dużo swobody twórczej, a ich propozycje zostały wysłuchane oraz wprzęgnięte w losy spektaklu, co tylko dobrze mu zrobiło. To ważne, tym bardziej, że każde z nich miało do zagrania po dwie role, w przypadku Kowalskiej i Raniszewskiego - skrajnie różne.
Justyna Kowalska to jedna z najjaśniejszych gwiazd młodego pokolenia Teatru Narodowego. Bardzo sprawna, obyta ze sceną, swobodna. W tym spektaklu zagrała poranioną, odciętą od siebie, nieszczęśliwą Nan oraz tejże matkę - szaloną dziewczynę, która zdradza pierwsze oznaki tego, że w przyszłości będzie – co z resztą pada w sztuce – nieco bardziej szaloną wersją Ofelii. Profesjonalizm Kowalskiej ujawnia się na dwóch poziomach: zewnętrznym i wewnętrznym. Zewnętrznie fascynujące jest to, jak pięknie w obu rolach radzi sobie z kostiumem, jak nim gra, jak ten jej pomaga, jak ją rysuje, jak pozwala jej podkreślić stany emocjonalne, w których aktualnie znajduje się jej bohaterka. Wewnętrznie niesamowite jest przypatrywanie się skali emocji, które Kowalska potrafi dać bohaterce. Porównując warsztat Justyny Kowalskiej z „Trzech dni…” z jej wcześniejszymi rolami w Teatrze Narodowym, widzę wyraźny progres. Jeśli będzie rozwijała się w tę stronę i w takim tempie, może być wielką aktorką.
Wspaniały i przykuwający uwagę jest Maciej Raniszewski. Po raz pierwszy widziałem go na scenie i na pewno na długo zapamiętam. Bardzo dobrze oswaja publiczność z granymi przez siebie postaciami. Znakomicie sprawdził się szczególnie w drugiej części spektaklu, grając płochliwego, młodego człowieka, żyjącego blaskiem przyjaciela odbitym w lustrze. Ma dużo uroku, zawadiackości, ale i szczególny rodzaj skupienia. Piotr Ligienza bardzo dobrze odnalazł się zaś w roli człowieka, który jest szczęśliwy mimo woli, a może nawet wskutek skrywanych uczuć. Wnosi na scenę niesamowitą energię i zamaszystość w graniu. Podnosi temperaturę spektaklu. Cała trójka gra bardzo uważnie i zespołowo. Ustępują sobie i dbają o siebie. Nie próbują wygrać w tym emocjonalnym wyścigu. Ani przez chwilę nie są „za bardzo i za mocno”. Choć techniczne scena, na której grają, jest bardzo wymagająca.
„Trzy dni deszczu” to opowieść pokazująca, że oddalenie ludzi od siebie, to nie jest kwestia ostatnich lat i ostatniego pokolenia, tak jak twierdzą niektórzy społeczni weterani. To nie rozwój technologii i wynikające z tego zmiany, a brak rozmowy, unikanie trudnych tematów, przemilczenia i tajemnice sprawiają, że ludzie odsuwają się do siebie. Tracą zaufanie, a ostatecznie zaczynają nienawidzić. I siebie. I innych.