„Simon Boccanegra” Giuseppe Verdiego w reż. Agnieszki Smoczyńskiej w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Łukasz Maciejewski na stronie AICT.
Nie słyszałem wcześniej o tej operze, chociaż Verdi.
Wszystko jednak doczytałem sobie u mojego przewspaniałego kolegi „Tygodnikowego”, Jacka Marczyńskiego, i jestem już usatysfakcjonowany. Wiem teraz dużo, nie ma sensu powtarzać, przepisywać, że rzadko wystawiane (w Polsce tylko jeden raz) i dlaczego. Ważne, że teraz, że tak dobrze, i że wyreżyserowała Smoczyńska.
Kibicuję filmowcom przychodzącym do teatru lub opery, ale z powściągliwym entuzjazmem. Powściągliwym, bo rzadko to się jednak udaje.
A historyczna pamięć spektakli Wajdy, czy (niektórych) Barbary Sass, niewiele tutaj zmienia. W ostatnich dekadach spośród filmowców chyba tylko Mariuszowi Grzegorzkowi udało się w teatrze zadomowić na dobre i z wielkim sukcesem. Odpowiedź jest prosta. Inny temperament, teatr to co innego. Ale przecież Treliński, który zaproponował Smoczyńskiej reżyserię „Simona” też jest z kina, zaczynał od kina, i w kinie bardzo mi go przez wiele lat brakowało. Przypuszczalnie zatem Mariusz Treliński, szef TW ON, wyczuł w Smoczyńskiej ten sam dar. Że ona sobie poradzi, zrozumie głębiej.
Agnieszka wspomina w wywiadach, że zrobiła przecież wcześniej krótkometrażową „Arię Divę”, śpiewała tam Podleś (śpiewała ciałem i sercem Katarzyny Figury), a także dokument o Marii Fołtyn. To wygodne odniesienia, ale ja bym umiarkowanie zestawiał takie rzeczy.
Opera to co innego – oczopląs sprawiający, że zawsze czuję się trochę nieswojo, ale to nie jest złe uczucie. Miriady widzów, miriady artystów na scenie. I pokusa, żeby dojrzeć jak najwięcej, zobaczyć tancerza, chórzystę, przytulić tło. Starałem się i tym razem. Przytulałem tło.
Libretto „Simona” (Francesco Maria Piave) jest dla mnie bajdurzeniem, to wszystko było już, lepiej opowiedziane i na pewno zgrabniej, chociaż zaproszony do współpracy przez Smoczyńską Robert Bolesto, scenarzysta wspomnianej „Arii Divy”, ale i jej „Córek Dancingu”, zrobił co mógł: Genua, korsarz, zaginiona i odkryta córka, tematy wieczne jak naftalina. Bardziej patrzyłem i słuchałem (Verdi wspaniały) niż czytałem.
Spektakl okazał się bowiem spełnieniem drużyny talentów. Nie wymienię wszystkich, nawet połowy, nawet jednej którejś tam.
Hallo, w operze jesteśmy!
Trzeba jednak wspomnieć o scenografii Katarzyny Borkowskiej, jak najsłuszniej, obok reżyserki i dyrygenta (Fabio Biondiego), umieszczonej na plakacie. Znana z dziesiątek prac teatralnych, Borkowska zaszalała w najlepszym stylu.
„Słońce, to słońce mnie oślepiło” – cytat z filmu Sasnali, a lubimy przecież Sasnali, to jest hasło wywoławcze tej opery.
Słońce z „Simona Boccanegry” żarzy się i mieni, czernieje i jaśnieje, jest groźne. Świat jest groźny (akcja spektaklu rozgrywa się, jak to określił Bolesto, w neośredniowieczu). I tę grozę w „Simonie” czuje się w choreografii (fantastyczna praca Tomasza Wygody), w szlachetnych, ale także dowcipnych, wymyślonych z pazurem kostiumach Katarzyny Lewińskiej, w muzycznych wstawkach (z neośredniowiecza) autorstwa Baascha, w kreacjach solistów – barytona Sebastiana Catany (Simon Boccanegra), Rafała Siwka (Jacopo Fiesco), Gabrieli Legun (Amalia) czy Szymona Mechlińskiego (Paolo Albani).
To słońce nas oślepia. Historia się dzieje, lata i dekady, wojny i powstania, wyczerpanie i stres.
Ten niepokojący Verdi jest odpoczynkiem, bo muzyka.
Jest także ostrzeżeniem, bo wydźwięk.
Jest też początkiem – tego akurat prawie jestem pewien – operowej przygody Agnieszki Smoczyńskiej.
To słońce, to jest słońce.