EN

28.03.2023, 20:52 Wersja do druku

Z fotela Łukasza Maciejewskiego: Przełamując Fale – Dominika Bednarczyk

Dominika Bednarczyk ma dzisiaj w zespole specjalny status. Będąc na pierwszej linii zaangażowanego frontu, udowadnia, że subtelność też jest krzykiem, a mądrość artysty to umiejętność zrozumienia wielowymiarowego porządku świata - pisze Łukasz Maciejewski w AICT Polska.

„Dziady” / fot. Bartek Barczyk / mat. teatru

Nie wiedziałem, że w Krakowie jest takie miejsce. Garderoba Solskiego. Tam się spotkaliśmy. Co tam garderoba, salon prawdziwy. Na ścianach autografy z czasów Ludwika Solskiego – był wieloletnim aktorem Teatru im. Słowackiego (pamiętna rola Wiarusa w „Warszawiance” Wyspiańskiego), również dyrektorem tej sceny. Wśród artystów, którzy uwiecznili swój podpis na ścianach m.in. Wojciech Kossak, Michał Bałucki, Helena Modrzejewska, Gabriela Zapolska, Kazimierz Przerwa-Tetmajer, Włodzimierz Tetmajer czy Józef Mehoffer. A po sąsiedzku Wisława Szymborska, Susan Sontag czy Andrzej Seweryn.

W tekturowym pudle, przy drzwiach, sztuczne kwiaty oraz plastikowa symulacja upierścienionej dłoni, teatralny rekwizyt. Sztuczna dłoń, fake’owy pierścień, a wszystko przecież prawdziwe. Teatr jest łże-prawdą.

Współczesność i przeszłość. Na ścianach autografy sprzed wieków, naprzeciwko mnie żywe, rozognione oczy Dominiki Bednarczyk, subtelny uśmiech. Właśnie wróciła z Gdańska. W Teatrze Szekspirowskim prezentowali „Dziady” Mickiewicza w reżyserii Mai Kleczewskiej, w tym samym czasie, Kaja Krzyżowska, córka Dominiki Bednarczyk i Radosława Krzyżowskiego, razem z Krzysztofem Głuchowskim, dyrektorem Teatru im. Słowackiego, odbierali w Warszawie w imieniu Dominiki nagrodę imienia Aleksandra Zelwerowicza dla najlepszej polskiej aktorki w sezonie 2021/2022.

„Dziady” w Teatrze im Słowackiego są największym dotychczasowym aktorskim triumfem Bednarczyk. Wszyscy o tym przedstawieniu mówią, każdy chciałby je zobaczyć (poza panią kurator Barbarą Nowak), chociaż sama Dominika twierdzi, że to sława lokalna, środowiskowa, bo kiedy startuje do castingów o role filmowe, jest po staremu: mało kto ją kojarzy, nie wie kim jest. Szczęśliwie zagrała niedawno znaczącą rolę w prestiżowym serialu w reżyserii Leszka Dawida na podstawie powieści Jakuba Żulczyka „Informacja zwrotna”. Premiera w przyszłym roku.

Trzymamy na zmianę tę sztuczną dłoń w garderobie Solskiego, dłoń hrabiego albo biskupa, trochę się z tego śmiejąc, ale i czując, że to nie do końca jest zabawne. Jesteśmy w dziwnej rzeczywistości, w dziwnym czasie, i w teatrze, który – w dużym stopniu właśnie dzięki „Dziadom” – znowu, po wielu latach, ma status jednego z najciekawszych miejsc teatralnych w Polsce. Do Krakowa, do „Słowaka”, przyjeżdżają już nie tylko zwyczajowo wycieczki szkolne, ale i pielgrzymki teatralne. Najważniejszy teatralny adres w mieście.

Znamienne, że kiedy na afiszu pojawiły się „Dziady”, kiedy Dominika jako Gustaw-Konrad zachwyciła widzów i krytyków, Kraków (i reszta branżowej Polski), znacząco pokiwała głowami. To się jej po prostu należało, ten triumf jej się należał. Przez wszystkie lata była przecież żarliwa, oddana teatrowi i sztuce. Pamiętam nawet nieudane spektakle z jej udziałem, kiedy z oddaniem godnym lepszej sprawy, walczyła o sens każdego zdania, każdego słowa, każdej decyzji bohaterki. Na czym to polega? Pewnie na żarliwości właśnie. Dominika nie odpuszcza, pyta, siebie i innych, jest dociekliwa i zachłanna.

Parę lat temu myślałem, że popełniła życiowy błąd, tak długo pozostając w Teatrze im. Słowackiego, że nie przeszła do „Starego”, nie wyjechała do Warszawy czy Wrocławia (propozycję angażu z Teatru Rozmaitości otrzymała zaraz po studiach, od Piotra Cieplaka, wówczas dyrektora tego teatru). Pomyliłem się. Czas pokazał, że miała rację, a jej rzadka konsekwencja jest racją zespołowości i racją indywidualizmu. Dominika połączyła i jedno, i drugie.

Do zespołu „Słowaka” dołączyła w momencie, kiedy teatr był wewnętrznie skonfliktowany, szukał miejsca na mapie teatralnej Krakowa, z zadawnionymi kompleksami wobec Starego Teatru i reszty świata. Młody aktorski narybek, na czele z Dominiką Bednarczyk, Radosławem Krzyżowskim, Grzegorzem Mielczarkiem czy Krzysztofem Zawadzkim (do dzisiaj w Teatrze im. Słowackiego pozostała już tylko ona), dokonał cichej rewolucji. Połączył siły ze świetnymi przecież aktorami pracującymi w tym miejscu od lat, udowodnił też, że klasyczne nie musi oznaczać koturnowe, a to, co nowatorskie, dobrze wygląda w statecznym teatralnym wnętrzu.

Dominika Bednarczyk ma dzisiaj w zespole specjalny status. Będąc na pierwszej linii zaangażowanego frontu, udowadnia, że subtelność też jest krzykiem, a mądrość artysty to umiejętność zrozumienia wielowymiarowego porządku świata. Tak, wiem, nie zawsze było dobrze. Nie co dzień mamy „Dziady”. Gdzieś uleciały mi całe lata w jej aktorskiej biografii, bo chociaż cały czas występowała, działała; mimo to, wyrazistych sukcesów – może poza spotkaniem z Iwoną Kempą – brakowało. A może tylko ja nie potrafiłem tych ról i spektakli docenić? Oddalałem się od „Słowackiego”, i wydawało mi się to naturalne, wyrastałem z tej formuły teatru, ale i to się w końcu zmieniło. Dzisiaj, jeżeli coś mnie jeszcze w Krakowie teatralnie interesuje, to właśnie „Słowak”.

***

Wycieczka klasowa do Nowej Huty, do Teatru Ludowego – na sławny spektakl „Romea i Julii” w reżyserii Krzysztofa Orzechowskiego. Sławny również w moim rodzinnym Tarnowie – bo Romeo i Julia byli współcześni, młodzi, rówieśnicy właściwie. Romea grał Piotr Urbaniak, Julię – Dominika Bednarczyk. Pojechaliśmy z klasą, ze szkołą, wracaliśmy z wypiekami. Pierwsza albo druga klasa liceum. Wtedy zobaczyłem Dominikę Bednarczyk po raz pierwszy na scenie. Przypomniałem sobie o tym wiele lat później.

Aktorką chciałam być zawsze. Od ostatnich lat podstawówki byłam pewna tego pomysłu. Marzenia rozbuchała we mnie dodatkowo polonistka, pani Agnieszka Kłakówna, nauczycielka akademicka, która eksperymentalnie wzięła pod opiekę naszą klasę. Buntowała nas i otwierała, wciąż mi zresztą kibicuje, już trzykrotnie była na „Dziadach”. W liceum udzielałam się w teatrzyku prowadzonym przez Sławomira Rokitę, przyszłego kolegę z teatru. Sławek uwierzył we mnie jako pierwszy. Podarował mi rolę Grzechu w „Magii grzechu” Pedro Calderóna de la Barki. Otrzymałam za tę rolę nagrodę na jednym z festiwali, a jurorem był m.in. Jerzy Fedorowicz. Po maturze nie dostałam się do Szkoły Teatralnej za pierwszym podejściem, zdałam bez entuzjazmu na prawo na UJ, ale to był tylko pomysł na przeczekanie. Fedorowicz zobaczył mnie w knajpie, w której dorabiałam jako kelnerka. Usłyszałam: „Ty ruda, ja ciebie pamiętam, nagrodę ci dawałem. Przyjdź do nas, do „Ludowego”, na casting. Robimy „Romea i Julię”.

Wygrałam, casting transmitowała Telewizja Kraków, mam nawet gdzieś nagrany film dokumentalny z tego wydarzenia nakręcony przez Wojtka Szumowskiego, brata Małgosi. Nie byłam obciążona żadną odpowiedzialnością. Ot, młode, zwiewne dziewczę wypuszczone na scenę. Wszyscy dookoła się mną opiekowali. Reżyserował mój przyszły dyrektor, Krzysztof Orzechowski, muzykę komponował Stanisław Radwan, Romek Gancarczyk grał Merkucja, Tomek Schimscheiner – Benvolia, grająca moją nianię Ewelina Paszke właściwie mi wtedy matkowała, a Rafał Dziwisz – ojciec Laurenty, zabierał do Tęczynka, żebym na łonie natury nabierała sił przed premierą”.

Dzisiaj myślę, że dobrze się stało, że nie dostałam się za pierwszym razem do Szkoły Teatralnej. Dzięki temu zagrałam szekspirowską Julię, a kiedy rok później pojawiłam się na tych studiach, trafiłam na znakomity rocznik: razem ze mną studiowali m.in. Adam Nawojczyk, Maja Ostaszewska, Małgosia Gałkowska, Wojtek Kalarus czy Ada Jerzmanowska. Dyplom robiłam z naszym ukochanym profesorem, Krystianem Lupą. W „Płatonowie wiśniowym i oliwkowym” Antoniego Czechowa grałam kolejno Marię Grekow i Sonię Wojnicew. U Pawła Miśkiewicza jako studentka zagrałam w „Śniadaniu u Tiffany’ego” Trumana Capote’a. To była pierwsza praca reżyserska Pawła w teatrze profesjonalnym. Po szkole też miałam mnóstwo szczęścia. Nie zapomniał o mnie Krystian, spotkałam się z Mają Kleczewską”.

Właśnie u Kleczewskiej, w „Jordanie”, zachwyciłem się Dominiką Bednarczyk po raz pierwszy. Spektakl powstał w 2000 roku, ale mnie przez wiele lat wydawało mi się, że to był debiut Dominiki Bednarczyk, że to jej pierwsza rola nie tylko w Teatrze im. Słowackiego, ale w ogóle w teatrze. Myliłem się: zagrała przecież u Lupy w „Lunatykach (Hugenau, czyli Rzeczowość)”, czy w „Czarownicach z Salem” Millera u Barbary Sass – a ja oczywiście widziałem te niezwykłe spektakle. Wolę jednak pamiętać „Jordana” jako początek drogi i Kleczewskiej, i Bednarczyk, to mi dzisiaj pięknie pasuje do siebie w związku z „Dziadami”, z sukcesem „Dziadów”.

W „Jordanie” jako dzieciobójczyni Shirley, Bednarczyk była silna i bezbronna. Dziewczyna, która straciła prawie wszystko, nie zyskała w zamian niczego. Stała na scenie bezbronna, i zeznawała przed widzami protokół z własnego życia w nie-życiu. Nikt, kto oglądał wtedy „Jordana”, nie miał wątpliwości, że ta spowiedź będzie miała poważne konsekwencje. Rodzi się aktorka.

Maja Kleczewska mnie naznaczyła, nie mam żadnych wątpliwości. A chociaż nasze drogi rozeszły się na lata dramatycznie, zawdzięczamy sobie więcej niż chciałybyśmy się do tego przyznać. To była praca zabójcza, do utraty sił. „Jordan” był jazdą bez trzymanki. Od późnej jesieni do czerwca pracowałyśmy jak zadżumione. Tekst sztuki, wyznania dzieciobójczyni, nałożył się na nasz stan emocjonalny. To na pewno nie było zdrowe, było za to ważne. Codziennie katowałam się filmem „Przełamując fale” Von Triera, przed każdym spektaklem. Dotknęłyśmy wtedy z Majką pewnej granicy, poza którą robiło się naprawdę niebezpiecznie. Pamiętam, że panicznie bałam się każdego spektaklu, nie wiedziałam czy to zagram, czy uniosę to, co się wydarzy na scenie i poza nią. Grałam „Jordana” przez cztery lata, jako bohaterka sztuki zabijałam dziecko ponad osiemdziesiąt razy. To było skrajnie wycieńczające, ale aktorsko uszczęśliwiało. Trudny do zrozumienia paradoks”.

Kolejne spotkanie Bednarczyk i Kleczewskiej – w „Nożach w kurach” Davida Horrowera, znowu dało artystycznie wspaniały rezultat, ale miało pecha. Bez litości ten spektakl został skrytykowany, doprawdy nie rozumiem dlaczego. To było wybitne przedstawienie. Kleczewska załapała się na apogeum popularności w polskim teatrze tak zwanych brutalistów. Miało być dosadnie, brutalnie właśnie. Okrucieństwo na resorach. Tyle, że Maja Kleczewska była bardziej utalentowana od całej masy epigonów, a jej brutalistyczne spektakle lepsze od innych. W „Nożach w kurach” dominowała aura wolności. To nic, że to tylko „Słowak”, kurtyna Siemiradzkiego, plusze i atłasy. Robimy teatr, który nam się podoba. Poruszamy tematy warte dotknięcia. Rozgrzebujemy blizny, gmeramy w ranach, tam jest dopiero ciekawie. „Noże w kurach” dostały w konserwatywnym Krakowie tytuł „Żenady Roku” (i to przyznanego przez „Gazetę Wyborczą”!), Kleczewska po tej porażce na długo wycofała się z zawodu, a spektakl szybko zszedł z afisza. A jednak po latach mam poczucie, że właśnie wtedy wydarzyło się coś naprawdę ważnego. Właśnie „Noże w kurach” udowodniły, że nowy teatr w starym „Słowaku” nie musi być sylogizmem. Że ten teatr ma aktorów, którzy mogą zawalczyć o najwyższą stawkę. Są odważni i brawurowi. Ich liderką jest Dominika Bednarczyk.

„ „Noże w kurach” to był hardcore. Jeszcze gorszy klimat pracy, jeszcze gęstsza atmosfera. Bardzo się wtedy Majce stawiałam, dzisiaj myślę że to było niepotrzebne. Nasze drogi rozeszły się po tym doświadczeniu. Majka na jakiś czas zrezygnowała z reżyserii, została pilotem wycieczek, summa summarum myślę, że to wszystko tylko ją wzmocniło. A chociaż „Noże w kurach” powstawały w konflikcie, na kontrze, efekt i tak był świetny. Wybitna przestrzeń wykreowana przez Barbarę Hanicką, znakomite role Krzyśka Zawadzkiego i Mariusza Wojciechowskiego. Nie obchodziły mnie złe recenzje, uwielbiałam to grać, wiedziałam że jest dobre. Ma moc”.

Może i „Żenada Roku”, ale i tak o Bednarczyk w teatralnym Krakowie mówili wówczas wszyscy. Trzy lata z rzędu otrzymywała „Ludwiki” dla najlepszej aktorki Krakowa. Co rola, to wydarzenie: poza „Jordanem” i „Nożami w kurach”, Sonia w „Płatonowie” Czechowa w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego, Karolina Corday w spektaklu „Marat/Sade” Petera Weissa w reżyserii Tadeusza Bradeckiego, Heloiza w „Abelardzie i Heloizie” Rogera Vaillanda w reżyserii Agaty Dudy-Gracz, wreszcie Agłaja Iwanowna w „Idiocie” Dostojewskiego i Kławdia Chauchat w „Czarodziejskiej górze” Tomasza Manna – oba spektakle w reżyserii Barbary Sass. W kolejnych latach dobra passa nie tyle skończyła się, co kariera Dominiki przeszła w inną fazę. Ról było mniej, a dla Teatru Słowackiego przyszedł gorszy czas, za to na świecie pojawiła się Kaja Krzyżowska.

Oszalałam na punkcie macierzyństwa. To było najważniejsze, to mnie pochłonęło – i zaczęło mocno konkurować i z teatrem, i z aktorstwem. Zaczęłam selekcjonować propozycje. Nie było ich zresztą bardzo wiele, ale ja również w żaden sposób nie pomagałam losowi”.

***

2021 / 2022 jest najważniejszym sezonem w dorobku Dominiki. „Dziady” Mickiewicza w Teatrze im. Słowackiego są dziełem zbiorowym, niemniej to właśnie Bednarczyk w roli Gustawa-Konrada zbiera najwięcej komplementów. Będziemy pamiętali o tej roli, jak pamiętamy o Holoubku, Treli czy o Porczyku.

Nie rozmawiałam z Mają Kleczewską prawie dwadzieścia lat. Od czasu „Noży w kurach” nie miałyśmy ze sobą kontaktu. Wiedziałam, że będzie w naszym teatrze robiła „Dziady”, być może po cichu liczyłam, że zaprosi mnie do współpracy. Kogo zagram? Panią Rollisonową? To już ten etap?

Akurat wracałam z rehabilitacji, kiedy Majka zadzwoniła. Nie dosłyszałam kto mówi, nie rozpoznałam jej głosu, nie miałam też zapisanego numeru w telefonie. Usłyszałam tylko, że będzie robiła „Dziady” i że chce żebym zagrała Gustawa-Konrada. Nie wierzyłam w to, co słyszę. To wydawało się nierealne”.

Zaczęły się próby. Spotkałyśmy się z Mają Kleczewską po bardzo długiej przerwie, na innym etapie życia. Jako kobiety dojrzałe, po przejściach, z dziećmi, po różnych, nie tylko przyjemnych, historiach. Maja artystycznie uhonorowana, ja również ze swoim niemałym dorobkiem. Tym razem to była zupełnie inna praca. Piękna, wzorcowa, uważna. Z tyłu głowy czułyśmy napięcie, wielkie oczekiwania wobec tego tekstu, zwłaszcza po przywołanych przez ciebie kreacjach Gustawa Holoubka, Jerzego Treli, Ignacego Gogolewskiego, Bartosza Porczyka czy Grzegorza Małeckiego. Byliśmy w tej pracy żarliwi, uczciwi i pokorni, a Majka mądrze rozłożyła siły, kiedy czegoś nie wiedziała, czuliśmy, że właściwy pomysł za moment się pojawi, i tak się właśnie działo.

Pierwsze spektakle, aż do czerwca tego roku, graliśmy w energetycznym napędzie. I w zasadzie teraz dopiero, po wszystkich nagrodach i recenzjach, poczułam brzemię odpowiedzialności. Ludzie wiedzą już, jaki jest pomysł, niektórzy znają spektakl scena po scenie, oczekiwania są zatem inne. Wielka Improwizacja jest dla mnie zawsze, za każdym razem, rzeczywistą improwizacją. Nie ma dwóch identycznych przedstawień. Ta rola, jak żadna inna, rezonuje ze mną, z momentem, w jakim jest świat i w jakim sama jestem. Muszę wykonać pracę, żeby odpowiedzieć sobie na pytanie kim jestem wobec roli. Maja nazywa to pięknie, że ta postać jest rodzajem ofiary z własnego ego. Zgadzam się. Jakkolwiek patetycznie by to nie zabrzmiało, mój Konrad jest samym sercem, jest czuciem”.

Sukces „Dziadów” to wygrana całego zespołu: aktorskiego, artystycznego, technicznego. Dzisiaj Teatr im. Słowackiego działa jak dobrze naoliwiona maszyna. Może tutaj powstać musical i dramat, „Dziady” i „Wesele”. Po otrzymaniu Nagrody im. Zelwerowicza napisałaś na „Facebooku”: „Dziękuję i dzielę „Zelwera” z moją najwspanialszą „Drużyną Dziadów”, Mają Kleczewską, wszystkimi Twórcami i fantastycznym Zespołem Technicznym. Wasza gigantyczna, rewelacyjna praca,Wasze wsparcie czyni tę podróż tak istotną”.

Dlatego trochę brakuje mi nagrody zespołowej dla „Dziadów” – bo to jest zespół. Zbieram śmietankę, ale na moją rolę pracuje kilkadziesiąt osób. A tym razem dodatkowo wszyscy czuliśmy, że dzieje się coś wyjątkowego”.

***

Mickiewicz i „Dziady” – ten paradoksalny, nie do końca zrozumiały tekst, zawsze jest aktualny. Opowiadał o wydarzeniach Marca 1968 w legendarnym spektaklu Dejmka, mówi o Polsce podzielonej i poranionej ad 2022. Dla Dominiki to bardzo ważne. Jest aktorką, która otwarcie i odważnie definiuje poglądy w przestrzeni publicznej. W spektaklu Jordana Tannahila „Spóźnione odwiedziny” w reżyserii Iwony Kempy, zagrała matkę chłopca, który popełnił samobójstwo z powodu narastającej homofobii. W recenzji z tego spektaklu pisałem: „Matka więdnie, i kobieta więdnie, bo zdiagnozowała ból, więdnie, bo brzydzi się hejtem, homofobią, bo to wszystko właśnie zabrało jej syna, bo nie da się tutaj żyć, jeść, spać. Bo w tym kraju nic się już nie da”.

Powiedziałeś: „aktor”, a ja uważam, że przyszedł moment, w którym każdy, kto może wypowiadać się publicznie, powinien zabierać głos. Ze „Spóźnionymi odwiedzinami”, w ramach projektu Teatr Polska, odbyliśmy szereg podróży po Polsce, często były to mniejsze miejscowości, w których sytuacja rodziców dzieci niebinarnych i samych nastolatków jest szczególnie trudna. Po spektaklach odbywały się spotkania. Początkowo staraliśmy się szukać dyplomatycznego języka, żeby nikogo nie urazić, ale w końcu uznaliśmy, że nie będziemy dłużej letni. Że o pewnych sprawach trzeba mówić stanowczo i otwarcie, bo przecież tutaj chodzi o żywych ludzi, o dzieci, którym dzieje się krzywda. Liczba samobójstw wśród niebinarnych dzieci i nastolatków nie tylko się nie zmniejsza, ale wręcz wzrasta. Chciałabym żyć w kraju, który jest gotowy na przyjęcie tak wspaniałej osoby jak moja córka. Tak się jednak nie dzieje. Dlatego, grając Gustawa-Konrada wkładam w tę rolę całą swoją niezgodę na opresję. Kaja mnie tego nauczyła. Usłyszałam od niej: „Mamo, nie możemy milczeć. Jeżeli ja mam dziewczynę, to właśnie chcę o tym mówić”. Musimy się tego wszyscy nauczyć. Zwłaszcza dzisiaj, teraz, w takiej a nie innej sytuacji społecznej i politycznej. Boję się tylko nie zarazić złem. Walczę z tym. Chwilami zaczynam być agresywna, przyjmuję postawę drugiej strony, ale to wszystko z bezsilności, tymczasem Konrad nie może być agresywny. Mówi ze sceny, że kocha cały naród, kocha wszystkich, i widzowie powinni w to wierzyć. Muszę kochać, nie nienawidzić”.

A Kraków, co z Krakowem, miłość czy nienawiść?

Nienawiść nie, ale z tą moją miłością też bywa różnie. Przez pierwsze lata zawodowe nie mogłam żyć poza miastem. Czułam się jak Nina w „Mewie” Czechowa. Chciałam grać, kochać do nieprzytomności, nie zauważałam kłopotów i intryg. Przełomem było macierzyństwo. Zaczęłam dostrzegać również mankamenty w tym monolicie. Poczułam, że się trochę w Krakowie jednak duszę, chwilami zbyt wiele dużo jest tutaj samozadowolenia, za mało żarliwej pracy. Do tego dochodzi hermetyczność i środowiskowe zamknięcie. Nie czuję się przyspawana do Krakowa, a ostatni rok pokazał mi, że nasze zawodowe życie może odmienić się diametralnie w przeciągu kilku miesięcy. Kraków prywatny mam jednak oswojony, przerobiony, rodzinny. Często uciekam z naszymi psami do Lasu Wolskiego, to moje ulubione miejsce. Tam spacerowałam jeszcze z rodzicami, pozostałam „Wolskiemu” wierna. Podczas codziennych spacerów w mojej głowie powstała cała Wielka Improwizacja. Mówiłam Mickiewiczem głośno, do siebie, ku uciesze biegaczy i rowerzystów, widzących we mnie jakąś szaloną niewiastę pokrzykującą w środku lasu o Bogu”.

***

Zagadaliśmy się z Dominiką, wciąż ta sama garderoba Solskiego, replika dłoni z pierścionkiem, sztuczne kwiaty. Sontag, Modrzejewska, Mehoffer.

Ponad nami, na ścianie, ręką Ludwika Solskiego, wykaligrafowana została sentencja: „Kiedy mi przyszło rolę tworzyć / by w świetle świateł mogła ożyć / Tum ją kuł szereg godzin długich / Nim ją oddał pod sąd drugich”.

Poniżej jest również autograf od Marii Peszek: „J…. to wszystko”.

Przełamywanie fal.

AKTORSKIE TWARZE KRAKOWA

cykl Łukasza Maciejewskiego z miesięcznika „Kraków”

Źródło:

AICT Polska
Link do źródła