„O czym myślą psy?” na podstawie „Pamiętnika Szaleńca” Mikołaja Gogola pod opieką reżyserską Krzysztofa Majchrzaka w Teatrze Collegium Nobilium w Warszawie. Pisze Łukasz Maciejewski na stronie AICT.
Wychodząc z monodramu Ignacego Martusewicza „O czym myślą psy?” na podstawie „Pamiętnika szaleńca” Mikołaja Gogola w reżyserii Krzysztofa Majchrzaka, przyglądałem się tablicom absolwentów wieszanym na klatkach schodowych warszawskiej Akademii Teatralnej. Na jednej z nich absolwenci z rocznika 1974: Anna Romantowska, Małgorzata Rożniatowska, Marek Siudym, Joachim Lamża, Andrzej Strzelecki, Kazimierz Mazur i Krzysztof Majchrzak. Mocny rok, mocne nazwiska.
Jako student PWST, Krzysztof Majchrzak brał udział w egzaminie Witolda Zatorskiego, to był właśnie „Pamiętnik szaleńca” – adaptacja opowiadania Gogola z 1835 roku, o popadającym w obłęd urzędniku carskim. Zatorski poprosił wówczas studentów o wylosowanie scen, które mieliby zagrać. Majchrzak jako Popryszczyn, młody urzędnik średniego kalibru, zrobił ogromne wrażenie. To musiała być, jak to się mówi, petarda.
W spektaklu wyprodukowanym przez AT, Popryszczyna gra Ignacy Martusewicz. Nie do końca usatysfakcjonowany dyplomami, poprosił swojego profesora, Krzysztofa Majchrzaka, o wspólną pracę. Majchrzak jak Majchrzak. Zaangażował się na sto procent, na dwieście. Wierzę, że przed młodym aktorem wiele jeszcze pięknych ról, wyzwań, zdaję sobie jednak sprawę, że tę przygodę zapamięta na zawsze. Mało tego, że kiedy po latach będzie czas na pierwsze podsumowania zawodowe, spektakl „O czym myślą psy?”, uzna za jedno z ważniejszych doświadczeń.
Krytyk piszący o spektaklach studenckich, staje zawsze przed dylematem, czy skupiać się na pracy aktora i traktować spektakl z taryfą ulgową, czy jednak neutralnie? Nie wiem, nie wypracowałem jeszcze metody, na pewno jednak przedstawienie „O czym myślą psy”, broni się jako profesjonalny, piękny wizualnie teatr.
Wszystko tutaj się zgadza i wszystko jest na miejscu. Adaptacja klasycznego tekstu, precyzyjna scenografia, czy tak ważne w spektaklach i egzaminach reżyserowanych przez Majchrzaka fonosfera. Celowo nie piszę muzyka, bo muzyka, chociaż bardzo ważna – w przedstawieniu wybrzmiewają cerkiewne, ale też trawestowane jazzowo tematy – nie wyczerpuje całości. W „O czym myślą psy?” kapie woda, coś syczy, ktoś płacze, szczekają psy. Ten spektakl ma swój soundtrack. I jest to soundtrack dopasowany idealnie i do treści, i do formy.
No właśnie, forma. Zaczęło się od drzwi – mówił mi Majchrzak. Kiedy zobaczył wielkie, drewniane drzwi, wiedział, jaki chciałby zrobić spektakl. Drzwi w „O czym myślą psy?” otwierają się i zamykają. Trzaskają i szemrzą. Drzwi są kluczem percepcji, jak u Huxleya. Chodzi jednak o konkret znaczony psychozą. Ów konkret, przynajmniej na początku, wydaje się zwodniczy. Carski urzędnik Popryszczyn wydaje się taki sobie. Ma wdzięk Ignacego Martusewicza, studenta Akademii Teatralnej. Ubrany jak należy w surdut carski, z wąsem, z włosami przylizanymi pomadą. I mówi, mówi, mówi. Niezbyt mądrze, ale zawsze ciekawie. O tym, że podsłuchuje pieski (on wie o czym myślą), że w jego urzędzie nie dzieje się dobrze, ale on czuje się nieźle. Ma ambicje, urodę, jest tego wszystkiego świadomy. Nie podkręca wąsa, wąs ma podkręcony. To jest pierwsza część spektaklu. Drzwi otwierają się miarowo, zamykają bezszelestnie. Bywa zabawnie, jak trzeba rodzajowo, cały Gogol, śmieszny Gogol, inteligentny. Przecież jednak mniej więcej w połowie spektaklu śmieszny Gogol staje się straszny. Martusewicz w scenach wpadania w obłęd, strachu przed obłędem, jest prywatny, dotkliwy, poruszający. „Nie możesz winić lustra za to, że odbicie ci się nie podoba” – pisał Nikołaj Gogol. Urzędnik niższego szczebla widzi w lustrze kogoś innego niż on sam. To nie jest dobry widok. Dla nas, ale nie dla niego.
Majchrzak z Martusewiczem wrażliwie przeprowadzają widzów przez meandry chorej duszy Popryszczyna, nie ma w tym przedstawieniu analogii do współczesności, nie ma polityki i aluzji, że wszystko stale się powtarza. To przecież wiemy. Mały, ambitny urzędnik, jego niewielkie marzenia, jego smutne miłości i jeszcze smutniejszy finał. Ignacy Martusewicz z wrażliwością, zaangażowaniem i talentem udowadnia, że sztuka, również teatr, istnieją po to, żeby przypominać o wykluczonych. By stali się nam bliscy.
[Recenzja publikowana w lutowym numerze „Teatru”]