„Gdzie gubią się zdania” Michała Kaźmierczaka w reż. Karoliny Przystupy w Teatrze Groteska w Krakowie. Pisze Adam Karol Drozdowski, członek Komisji Artystycznej 31. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.
Ten poranek w krakowskiej Grotesce był dla mnie jednym z najprzyjemniejszych teatralnych zaskoczeń ostatniego czasu. Wiedziałem, że Gdzie gubią się zdania Michała Kaźmierczaka w reżyserii Karoliny Przystupy to rzecz o Wisławie Szymborskiej – nie da się tego faktu przeoczyć, choćby widząc uśmiechającą się z plakatów twarz Noblistki – i, nie ukrywam, obawiałem się nieco. Postać krakowskiej Poetki bywa chętnie, wbrew jej własnym, autoironicznym postawom, traktowana jak świętość; z ciężkim odporem spotykają się ci, którzy zbyt dużo uwagi poświęcają niewygodnym momentom jej artystycznej biografii; jej duch nadal unosi się nad legendarnymi jak kawiarnia Prowincja krakowskimi lokalami; no i na dodatek premiera spektaklu wpisała się w ramy obchodów osiemdziesięciolecia istnienia Groteski, najważniejszej dziecięcej sceny stolicy Małopolski. Przyznacie państwo, że to dość wiele poszlak, by móc spodziewać się propozycji przydatnej zapewne jako uzupełnienie lekcji języka polskiego, ale porywającej – niekoniecznie. Kiedy więc kurtyna odsłoniła ucharakteryzowaną na Szymborską Maję Spychaj-Kubacką, siedzącą w PRL-owskim fotelu pod obowiązkowym regałem z książkami i słuchającą własnego głosu z offu, spiąłem się jak przed akademią ku czci.
Tymczasem jednak okazało się, że w czytaniu poszlak jestem od Szymborskiej znacznie słabszy, a już na pewno – od dwóch jej robaczych pomocników, Futrzanego Mola i Rybika Cukrowego, dzielnie wspierających poetkę w śledztwie, z jakim, dzięki inwencji realizatorów spektaklu, przyszło jej się mierzyć. Co za ulga! Zamiast podręcznikowej opowieści biograficznej dostałem trzymającą w przyjemnym napięciu na poły baśniową historię przygodową, skierowaną teoretycznie dla widzów najmłodszych, ale bystro komunikującą się i z dorosłymi. Zastajemy Poetkę w momencie kryzysu twórczego, obawiającą się, że nic już więcej nie napisze, bo zgubiła zaplanowane jako początek wiersza zdanie. Każdy, kto zajmuje się w jakiś sposób twórczością wie, że taki, zdawałoby się, drobiazg, potrafi skłonić do podważenia zasadności całej swojej twórczej ścieżki – „syndrom oszusta” nie jest wśród artystów rzadkością. Czy warto w ogóle tego zdania szukać? Całe szczęście, że w sukurs Szymborskiej przychodzą natychmiast smakosze – literalnie, żywiący się zapisaną celulozą – jej dzieł! Na wyprawę w poszukiwaniu zgubionego zdania wyruszą już razem. Podziwiam trafność tego zabiegu: znając prawdziwej Noblistki czułą uwagę na detal, połączyć tę wiedzę z animistycznym decorum dziecięcej dramaturgii i kazać jej scenicznej inkarnacji rozmawiać z dzikimi współlokatorami jej własnego mieszkania – wspomnianymi Molem, Rybikiem, ale też Pajęczycą i Muchą: świetne! Takie napięcie między konkretem opowieści o historycznych bądź co bądź postaciach, a wywiedzioną zeń płaszczyzną fantazji, budujące metafory, ale nie alegorie, jest kołem zamachowym całego spektaklu.
Warte uwagi są tu wszystkie owadzie role drugoplanowe, udane w planie lalkowym, ale w żywym – brawurowe, wsparte fenomenalnymi kostiumami Adrianny Dudy. Jest w tych perypetiach dużo abstrakcyjnego humoru, ale jazda bez trzymanki zaczyna się dopiero, gdy scenę zaludniają postaci ze współczesnego Szymborskiej środowiska literackiego i bohaterowie ich pisarstwa. I o ile niepokojący absurd nie zaskakuje, gdy w poszukiwaniach zagubionego zdania Poetki wesprą ją postaci z Mrożka czy Lema, o tyle naprawdę błyszczy w tych sekwencjach dopiero drugi Noblista – posągowy Czesław Miłosz. Ileż zabawy mają twórcy przedstawienia z jego postacią! Posągowy – bo pojawia się jako własne popiersie na cokole, sztywny jak kamienna bryła aż po krzaczaste brwi, grożący tylko wystawionym w geście pouczenia palcem. W queście drużyny Szymborskiej pełni on rolę wieszcza-przewodnika, nie dziwne więc, że mówi głównie cytatami z własnych poematów, tyleż patetycznymi, co po pytyjsku niezrozumiałymi. Kontrast między jego samouwzniośloną postawą, a coraz bardziej w towarzystwie bajkowych przyjaciół wyluzowaną Szymborską jest znaczący – zresztą uzasadniony również w historycznoliterackiej relacji artystów – i znakomicie wygrany. Ostatecznie Poetka przypomni sobie, że twórczość to przede wszystkim przyjemność, że pisarstwo powinno być zabawą, i że nawet Noblistce wypada pisać proste rymowanki – słynne lepieje – jeśli tylko ma na to ochotę.
Mam poczucie, że w odbiorze spektaklu między najmłodszą a najstarszą częścią widowni następuje swoiste odwrócenie pojęć: dla dorosłych przygody z owadami to oczywista fantazja, gdy komentarze do twórczości Mrożka czy Lema są zupełnie naturalne, dla dzieci zaś – grzmiący z piedestału Miłosz nie może być bardziej realny od zdroworozsądkowego Mola i pociesznego Rybika. Szczerze mówiąc, bliżej mi chyba do tej drugiej grupy. To, w jaki sposób twórcy spektaklu korzystają z historycznych postaci i literackich bohaterów, kiedyś nazwałoby się erudycyjnymi nawiązaniami; w dzisiejszej poetyce to raczej fan service. Tyle tylko, że lore, do którego nawiązuje, to mitologie polskiego powojennego środowiska literackiego, a nie popkulturowe uniwersa. Ale – czy to naprawdę jest jakaś różnica? Mitologia to mitologia, publiczne persony twórców tworzone na użytek bohemiarskiej estetyki też zwykle miały swoje prywatne alter ego, jak Superman – Clarka Kenta. Szymborska, wraz ze wzrostem popularności z coraz większym wysiłkiem uciekająca od jupiterów, doskonale to napięcie prawem kontrastu podkreśla. A przecież ostatecznie chodzi o przyjemność – tej miałem ze spektaklu co nie miara, więcej nawet, niż gdybym oglądał jakąś kinową superbohaterszczyznę. Dlatego mówię w kontekście Gdzie gubią się zdania o traktowanej zupełnie serio współczesnej poetyce zabawy narracją, a nie chociażby o uproszczeniach, poczynionych na użytek dziecięcej widowni. Jasne, były i uproszczenia, ale nie czytam ich z perspektywy literaturoznawczego zgorzknienia, srożąc się, że ktoś tu próbuje posągi obalać czy dobrego imienia wieszczów nadużywać – w ogóle nie!
Poeci, literaci, zwłaszcza ci mieszczący się w bezpiecznym przedziale „jeszcze współcześni, ale już nieżyjący”, co wydaje mi się ciekawe w kontekście wiecznie alarmujących raportów o stanie czytelnictwa, są ciągle bohaterami zbiorowej wyobraźni, na równi z papieżami i innymi superbohaterami. Naturalnie czujemy z nimi bliskie emocjonalne związki poprzez ich schedę, zawłaszczamy ich, choć zwykle nigdy nawet nie mieliśmy okazji ich spotkać. Im mniej są pomnikowi, tym mogą być nam bliżsi; na im wyższe cokoły próbuje się ich stawiać, tym chętniej ich obalamy. Z takich samych powodów papież Polak mógł zostać memem, co gdańskie lotnisko do oferty gadżetów włączyło pluszowego Wałęsę – i oba te przypadki widzę jako wyrazy przewrotnej sympatii raczej, niż nadużycie wobec pierwowzorów.
Szczera więc sympatia spowodowała, że przez liczne fora przetoczyło się ostatnio słuszne oburzenie, gdy krakowska radiostacja wyemitowała wygenerowany przez AI wywiad z Szymborską, dotyczący ostatniego literackiego Nobla. Słuszne – bo było to zawłaszczenie nietrafione, wkładające w usta poetki wypowiedzi o zjawiskach, na jakie za życia nie mogła mieć poglądu. To chyba więc „sprawa smaku” (chociaż Herberta akurat wśród bohaterów krakowskiej sztuki zabrakło), na jakie zawłaszczenia się godzimy. Szczęśliwie sposób, w jaki twórcy spektaklu obeszli się z historycznymi wszak postaciami, z klasykami literatury, jest po prostu smaczny, niezależnie od tego, że glejt na używanie postaci Szymborskiej podżyrował Grotesce głosowy udział Michała Rusinka. I takiej samej wyrazem sympatii będzie dla mnie śmianie się z posągowości poetyckiej persony Miłosza, kiedy jego character arc kończy się uczłowieczającym go w finale czułym gestem. Gdyby poszukać dla tego spektaklu scenicznych analogii we współczesnym teatrze dla dorosłego widza, bliżej zdaniom… byłoby do biograficznych fantazji Mateusza Pakuły, niż erudycyjnych hagiografii Macieja Wojtyszki. I całe szczęście.
Bo przecież twórczość – to przyjemność!