Logo
Recenzje

Wyrzuty Eugenii Pohl

26.06.2025, 10:01 Wersja do druku

„Ostatni sen Eugenii” Kuby kaprala w reż. Doroty Abbe, Fundacja Gra/nice w Łodzi. Pokaz na Scenie Monopolis. Pisze Michał Lachman w portalu lodzwkulturze.wordpress.com.

fot. HaWa/ mat.teatru

O obozie dla dzieci i młodzieży przy ulicy Przemysłowej w Łodzi słyszał każdy. Wszyscy znamy pomnik „Pękniętego serca”. Wiedzieć to jednak nie to samo, co poczuć, wchodząc głębiej w historię tego miejsca.

Poznajemy ją w poruszającym spektaklu Ostatni sen Eugenii dzięki Fundacji Gra/nice, której teatralna ekipa postanowiła opowiedzieć o Genowefie Pohl, jednej z najbardziej okrutnych wachmanek związanych z obozem dziecięcym. Zarzuca jej się zabicie przynajmniej sześciorga młodocianych więźniów.

W krótkim, siedemdziesięciominutowym przedstawieniu wyreżyserowanym przez Dorotę Abbe czwórce aktorów udają się dwie bardzo ważne rzeczy. Po pierwsze, odegranie obozowych realiów w formie metaforycznej, która uderza głębią i tragizmem. Po drugie, udaje się im także uważnie i w pełnym skupieniu zastanowić nad życiem, emocjami i postawą samej Genowefy Pohl, której biografia okazuje się mieszanką wypartej zbrodni, walki z wyrzutami sumienia, ale też dążenia do normalnego życia.

Chociaż wina tej postaci jest bezsporna, twórcy przedstawienia uznali, że warto zajrzeć do wnętrza jej patologicznej osobowości. Spróbowali zastanowić się, jak możliwe było życie z pamięcią własnego grzechu, w mieście, w którym został on popełniony.

Biografia Pohl przeraża nie tylko obozowym okrucieństwem. Po wojnie zmienia ona nazwisko na spolszczoną formę Pol i w ten sposób ucieka przed organami ścigania. Przez kilka lat pracuje w instytucjach edukacyjnych dla młodzieży, a reprezentując barwy „Łodzianki” wygrywa zawody w rzucie oszczepem.

Pohl umiera w 2003 roku. Można powiedzieć, że jej życie upłynęło we względnym spokoju. Jeśli był to spokój „względny”, to jedynie dlatego, że mimo unikania sprawiedliwości obozowa wachmanka ostatecznie stanęła przed sądem na początku lat siedemdziesiątych. Skazano ją na dwadzieścia pięć lat więzienia, z czego na wolność powróciła po dziesięciu, ponieważ prokuratura nie zdołała udowodnić jej udziału w zabiciu młodocianych podopiecznych.

Ostatnim śnie Eugenii przyglądamy się zarówno scenom z obozu dziecięcego, jak i powojennemu życiu tytułowej bohaterki. Historie te swoim dramatyzmem i psychologicznym napięciem nie pozwalają na realizm. Przedstawienie Gra/nic operuje odrealnioną teatralną formą; przywołuje fragmenty biografii snutej wewnątrz plastycznych wizji, a także używa języka, który funkcjonuje pomiędzy zwykłą rozmową i strumieniem świadomości. Te zabiegi otwierają przestrzeń do prezentowania treści nieprzyswajalnych w formie naturalistycznej jednoznaczności.

Scena zakryta jest w całości grubą warstwą jasnych poduszek przypominających gwiazdy bądź serca. Pełnią różne funkcje, raz stają się misiami do zabawy dla dzieci, raz ludzkimi organami, które bolą z głodu. Ta niejednoznaczność przestrzeni służącej różnym celom współgra z nieokreślonością głównej postaci, jej charakteru i osobowości. Nie potrafimy uzmysłowić sobie, czym był obóz dla dzieci i nie umiemy zrozumieć, co czuła jego wachmanka. „Nie jesteście w stanie wyobrazić sobie centymetra sześciennego tego miejsca” – mówią postaci ustawione w okręgu i wymieniają nazwiska dzieci zamordowanych w obozie. Potem padają imiona oprawców. Wśród nich jest Eugenia. Ale nikt nie przypomina sobie, czy w tamtym czasie miała długie, czy krótkie włosy, czy nosiła mundur, jak dobrze posługiwała się niemieckim i czy faktycznie biła dzieci. Te sceny to odwołanie do procesów z lat siedemdziesiątych, w których świadkowie obozowych tortur nie umieli niestety dokładnie opisać winy oskarżonej.

Przedstawienie w reżyserii Doroty Abbe pozwala wypowiedzieć się wielu uczestnikom tamtych zdarzeń – niekoniecznie ludzkim. Eugenia tłumaczy podniesionym głosem, że przecież dzieci się jej nie bały, że woziła je do dentysty w Zgierzu. Na scenie pojawia się postać reprezentująca język niemiecki. „Ja jestem język niemiecka” – pada z ust figury przypominającej Jokera z filmu o Batmanie „Mroczny rycerz”. Humorystycznie, ale jednocześnie przerażająco tłumaczy nam zawiłości fonetyki niemieckiej, które pozwoliły Eugenii zmienić nazwisko i zmylić tropy śledczych. Pojawiają się tu również świnie, hodowane w obozie i karmione lepiej niż dzieci.

Jednak najbardziej przejmującym świadkiem występującym w całym spektaklu jest grusza. To owocowe drzewo, które przetrwało nienaruszone do dziś, wykorzystywane było przez obsługę obozu do wyrafinowanych tortur na dzieciach.

Perspektywa drzewa relatywizuje wagę tragedii. Lata okupacji to w jego dziejach krótki epizod – chwila, ledwie warta odnotowania w zestawieniu z naturalnym cyklem przyrody, niekończącym się przyrostem gałęzi i dekadami biologicznego wzrostu. Stąd również grusza walczy z poczuciem winy, które próbuje zagłuszyć, tłumacząc, dlaczego stała bezczynnie: „Po co miałam krzyczeć? Mało to dzieci ginie. Chociażby na granicy?”.

Tą niesamowitą oniryczno-przerażającą opowieścią rządzi logika przenikających się planów, ciągłości obrazów i dźwięków, a zatem również moralnej odpowiedzialności i nieprzedawnionej winy, które pomimo tego, że nikną z oczu współczesnych ludzi, a nawet z kart sądowych akt, żyją w tle, rosną i nękają. Prokurator odczytujący oskarżenie przeciw Pohl słyszy nieustający metaliczny stukot. Irytuje się i bezskutecznie nakazuje ciszę. Po jakimś czasie orientujemy się, że dochodzą do nas dźwięki młotków używanych w zakładzie, w którym obozowe dzieci zmuszane były do pracy. Eugenia tłumaczy im, jak należy prostować stalowe igły. Za moment zaś zmienia perspektywę czasową i z dumą ogłasza, że jej oszczep jest „prosty jak igła”. Przenosimy się w okres powojenny. Słyszymy wiwaty na cześć zwyciężczyni zawodów sportowych. Eugenia zdobywa medal, po czym ze znawstwem omawia poprawną technikę rzutu.

W tej bolesnej wizji, jaką jest Ostatni sen Eugenii tytułową bohaterkę nieustannie męczą wspomnienia. W chwilach napięcia przechodzi na język niemiecki, o którym po wojnie usilnie stara cię zapomnieć. Ma żal do ludzi: „Co się tak na mnie patrzycie? Nie jestem winna”. Pracę w komunistycznej Polsce wykonuje sumiennie. Dba o młodych podopiecznych. Sprawiedliwie wylicza porcje żywieniowe, które w PRL-u również podlegają reglamentacji. „Czas też jest porcjowany” – mówi z dumą i sprawnie ustala plan zajęć na cały dzień z dokładnym podziałem obowiązków. Metody wypróbowane w niemieckim obozie doskonale sprawdzają się w czasach realnego socjalizmu.

Przedstawienie w reżyserii Abbe operuje prostym, klarownym schematem: czwórka aktorów wcielających się w różne postaci, wąski krąg gry, odrealniona przestrzeń, w której wielofunkcyjny rekwizyt stwarza różne światy i sytuacje. Zamknięcie tego okręgu wyznacza bolesną historię myśli nękanych cierpieniem: u Eugenii to bagaż przeszłości, u więźniów obozu obsesyjne trwanie w nieusuwalnej traumie. Aktorsko spektakl działa świetnie i cała czwórka artystów łączy skupioną, precyzyjnie zagraną refleksję nad życiem swoich postaci z emocjami, które towarzyszą ich biografiom. Bardzo dobrze wypada odtwórczyni roli Eugenii, czyli Żaneta Małkowska. To kreacja pełna zdziwienia własną niemoralnością połączona z niekontrolowaną frustracją, złością na świat i ludzi oraz walką o akceptację. Ta ostatnia cecha charakteru porusza, a jednocześnie irytuje najbardziej.

Na koniec Eugenia obchodzi urodziny. Gośćmi są jej dawni obozowi podopieczni, teraz już dorośli, ale wciąż cierpiący od dawnych tortur. W jednej z najbardziej przejmujących, poetyckich i świetnie napisanych przez Kubę Kaprala sekwencji przedstawienia postaci cichymi głosami mówią: „Wyszłam z obozu, a ze mnie choroby wychodzą”. Zdanie to powraca w hipnotycznym rytmie, a po każdym powtórzeniu pojawia się absurdalna, choć realistycznie brzmiąca nazwa choroby nękającej ocalonych. Na przykład „ordnunga patologiczna”, czyli chorobliwe przywiązanie do porządku.

Kiedy na urodzinach Eugenii goście składają jej życzenia, uściski i przytulanie zmieniają się w duszenie, jeden gest przechodzi naturalnie w drugi. Solenizantka zakopana zostaje pod stertą poduszek. Każda poduszka to inne dziecko, które jako ofiara obozu przygniata teraz swoją oprawczynię. Spod tego spiętrzonego ciężaru wydobywa się krzyk „Ja nie mam wyrzutów sumienia”. „To ja jestem ofiarą”. W takim świecie żyjemy.

Tytuł oryginalny

Wyrzuty Eugenii Pohl

Źródło:

https://lodzwkulturze.wordpress.com
Link do źródła

Autor:

Michał Lachman

Data publikacji oryginału:

23.06.2025

Sprawdź także