EN

4.06.2024, 08:30 Wersja do druku

Wygnanie

„Symfonia alpejska. Thriller spirytystyczno-pantomimiczny inspirowany postacią Wandy Rutkiewicz z muzyką Ryszarda Straussa” Klaudii Hartung-Wójciak we Wrocławskim Teatrze Pantomimy im. H. Tomaszewskiego. Pisze Szymon Kazimierczak, członek Komisji Artystycznej 30. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

fot. Natalia Kabanow / mat. teatru

Inne aktualności

Zbieżność nazwisk przypadkowa. Choć w wielowątkowej logorei wystawionej na scenie Centrum Sztuk Performatywnych Piekarnia, pojawia się i taki obrazek, w którym reżyser spektaklu podszywa się pod legendarnego założyciela Wrocławskiej Pantomimy. Żarty na bok, Cezary Tomaszewski chyba nie przybył do słynnego zespołu mimów, by kogokolwiek udawać. Jako outsider przyszedł raczej. Ze swoim własnym artystycznym językiem, w którym niebagatelne znaczenie ma ruch. I z widocznym zaciekawieniem artystami pantomimy zaproponował opowieść o sednie ich pracy: o rytmie i milczeniu. Znamienne to spotkanie, choć nie jedyne takie – Wrocławski Teatr Pantomimy im. Henryka Tomaszewskiego otwiera się ostatnio na nowe, jakby testował granice własnego języka i chciał poszerzać swoją tożsamość, którą wykuwa wspólnie między innymi z reżyserami pracującymi na co dzień w teatrach dramatycznych, ale także towarzyszącymi im dramatopisarzami i dramaturgami.

W teatrze Cezarego Tomaszewskiego panuje zaś żywioł bezkarnej zabawy, to twórczość nonszalancko na głowie stająca, wszystko ze wszystkim kojarząca, na równi doceniająca nobliwe teksty kultury i kampowy eksces. Przykładów nie trzeba szukać daleko: tytuł Symfonia alpejska pożyczony został z poematu symfonicznego Richarda Straussa, opiewającego trud wysokogórskiej wspinaczki. Utwór ten możemy w spektaklu usłyszeć – jeśli uszy mnie nie mylą – w triumfalnej całości. Ale chyba nikogo nie zdziwi, że ta wzniosła i przepiękna muzyka momentami jest tu traktowana po szelmowsku. Akcja spektaklu niekoniecznie odpowiada wyznaczanej przez kolejne części dzieła Straussa dramaturgii kilkunastogodzinnego wejścia i zejścia z góry, mówi się w nim raczej o szczytach himalajskich niż alpejskich, zaś orkiestrowe pasaże całkiem bezceremonialnie przeplatają się z kanonem współczesnego popu: Lucky Britney Spears, i znacznie nowszym Solo rodzimej artystki Blanki. Gdyby tych wybryków było mało, w spektaklu dokonuje się jeszcze inny świętokradczy cud – mimowie przemawiają. Choć nie własnymi ustami, a Tajemniczej Dziewczyny „o głosie i sercu jak dzwon”, narratorki wprowadzonej z jakiegoś zewnętrznego świata, zagranej zresztą gościnnie przez charyzmatyczną Małgorzatę Bielę. I słowami niezwykle gęsto napisanego scenariusza Klaudii Hartung-Wójciak. Jej literacka narracja towarzyszy działaniom pantomimicznym, choć nie tłumaczy ich tautologicznie. Jest niezbywalna, by wybrzmiała zasadnicza myśl spektaklu.

Głównym motywem wrocławskiej Symfonii alpejskiej jest w końcu kolejne osobliwe spotkanie, prowadzące do zderzenia wewnętrznej kondycji artysty mima z… kondycją alpinistki. Tomaszewski i Hartung-Wójciak w swoim spektaklu splatają biografię i fantazję, by połączyć drogi legendarnej zdobywczyni najwyższych szczytów świata Wandy Rutkiewicz ze „słynną grupą francuskich mimów”, wygnanych stulecia temu za innowierstwo w samotnię Himalajów. Tam przez długie lata prowadzić mieli, jak powiada Tajemnicza Dziewczyna, klasztorny żywot, by dopiero w feralnym 1992 roku w chwale powrócić do świata, wystawiając pantomimiczne arcydzieło. Wartkie perypetie milczących artystów dążą do kulminacji, w której na drodze powrotnej ku światu spotykają Rutkiewicz podczas jej ostatniej ekspedycji – zakończonym tragicznie samotnym podejściu na Kanczendzongę.

fot. Natalia Kabanow / mat. teatru

Dziwadełko? Jak najbardziej, jeszcze jak! Ale momentami dech zapierające. Również dlatego, powiedzmy wprost, że wspinaczka w wysokogórskim krajobrazie to ogromnie wdzięczny motyw dla teatru pantomimy. Wrocławski zespół ogrywa go z lekkością i humorem, z wyczuciem harmonii ruchu, na który patrzy się z dziką satysfakcją. Tomaszewski może i miewa ekscentryczne pomysły, ale w tej kwestii nie próbuje wymyślać koła na nowo, pozwala nam czerpać przyjemność z przyglądania się imponującemu pantomimicznemu rzemiosłu. Zabawnie konwencjonalny i archaiczny, przesadzony i nazbyt jakiś szeroki wydaje się zrazu styl gry, jaki w tym spektaklu przyjmuje wrocławski zespół – ale też jaki ma być, skoro, jak słyszymy, ostatnie stulecia bohaterowie spędzili w odosobnieniu, z dala od rozmaitych przekroczeń współczesnej kultury. Odrealnione są ich kostiumy, te wielokolorowe body-suity, ale i wspaniale malowana światłem scenografia, przedstawiająca dumne górskie wierzchołki i tonącą w tęczowo-psychodelicznym bajorku kapliczkę z krzyżem u szczytu. Anna Jazgarska na łamach „Teatru” bardzo trafnie kojarzy tę kolorystyczną paletę z mydlaną bańką. To nośna metafora, w której zamyka się jeden z ważnych tematów spektaklu – życia w pogoni za tym krótkotrwałym i intensywnym dreszczem, jaki daje obcowanie z pięknem.

Zbliżenie się do tej tajemnicy, zdaje się mówić Tomaszewski, obarczone jest znacznymi kosztami. Nie tylko własnymi, ale i ludzi dookoła. Podobną kwestię podnosi najnowszy jego spektakl Serce ze szkła. Musical Zen z warszawskiego Studio, gdzie zagłębiamy się w meandry splątanej relacji artystów-outsiderów, obecnych jednak na scenie osobiście: Marii i Jana Peszków. To przedstawienia (oba przygotowane we współpracy dramaturgicznej z Klaudią Hartung-Wójciak), które jak mało które pokazują, że wybór odmieńczej drogi życiowej, polegającej na odkrywaniu światów, naznaczonej ryzykiem, i nierzadko też pogonią za intensywnością doznań, prowadzi często do samotności. W Symfonii alpejskiej potrojenie postaci Wandy czytać można więc jako swego rodzaju gest wsparcia twórców wobec bohaterki – jej wewnętrzny monolog nie odbija się dzięki temu o pustkę. Nie ma jednak złudzeń, że straceńcza droga na szczyt Kanczendzongi jest w tej fantazji drogą eskapistyczną, a być może i świadomym zamachem na własne życie, motywowanym głębokim rozczarowaniem rzeczywistością.

Twórcy przywołują tu wątki z biografii alpinistki. W pewnym momencie Wanda nawiedzana zostaje przez roztrojonego Papieża ukrywającego się w przebraniu yeti, co nawiązuje do momentu zdobycia przez Rutkiewicz Mount Everestu, przyćmionego wieściami z Watykanu: tego samego dnia swój pontyfikat rozpoczął Jan Paweł II. W spektaklu ta zabawna scena prowadzi do krótkiej, acz jadowitej krytyki porządku społecznego opartego na nauce Kościoła, w której Rutkiewicz powołuje się na Antychrysta Nietzschego. Ważniejszym wątkiem zdaje się jednak żałoba Wandy po wspinaczkowym partnerze Kurcie Lyncke, który w 1990 na jej oczach odpadł od ściany Broad Peaku spadając w czterystumetrową przepaść. Z tej tragedii Rutkiewicz nie mogła się podobno otrząsnąć, wybierając od tej pory wyłącznie samotnicze wyprawy.

„Świat w którym dotychczas Wanda przebywała / Ją zawiódł / Że postanowiła zamieszkać… / Pozostać w górach już na zawsze / Że zamierza znaleźć klasztor mimów / O którym, w czasach / Kiedy mieszkały jeszcze we Wrocławiu / Krążyły nieprzyzwoite legendy” – opowiada narratorka, w innym momencie jakby ironizując, że gra się tu „wnikliwe studium ucieczki od rzeczywistości”. W spektaklu Tomaszewskiego Wanda wybiera milczenie i ta decyzja symbolicznie, ale i fabularnie łączy ją z grupą mimów. U stóp Kanczendzongi wzywa pomoc przez krótkofalówkę, twierdząc że tylko oni mogą ją uratować – są bowiem władcami rytmu, którego ona potrzebuje, by zwieńczyć swoją drogę. Rytmu, rytmu i milczenia jej trzeba. Gdy jednak do spotkania dochodzi, Wanda ma dla nich rozdzierający komunikat: „nie wracajcie, nie warto”.

Spektakl Tomaszewskiego przeprowadza nas przez pełną zaskakujących kolorów, postmodernistyczną zabawę do wyjątkowo gorzkiej refleksji o losie outsiderów, wygnańców z sercami, „co czują więcej”. Ale jego zakończenie jest jasne, otwierające. Dające perspektywę na jakieś „jutro”, któremu patronuje inna pieśń Straussa, obiecująca zatonięcie w „niemej błogości milczenia”.

Źródło:

Materiał własny

Wątki tematyczne