Z dyrygentem Yaroslavem Shemetem, który poprowadził w Operze Śląskiej wznowienie opery W. A. Mozarta „Rzekoma ogrodniczka – La finta giardiniera” rozmawia Regina Gowarzewska
Większość znajomych dyrygentów młodego pokolenia raczej interesuje się bardziej muzyką symfoniczną, tymczasem my prywatnie już sporo czasu spędziliśmy na rozmowach o operze. Skąd wzięło się u Pana zainteresowanie tym gatunkiem sztuki?
- To długa historia, ale mogę powiedzieć, że do opery los sam mnie zaprowadził, niemal za rękę. Moja edukacja muzyczna zaczęła się głównie od fortepianu i klarnetu, ale też od śpiewu. Mieliśmy w Charkowie chór chłopięcy, taki z ogromnymi tradycjami, podobny do „Poznańskich Słowików” Stuligrosza. Śpiewałem w nim całe swoje dzieciństwo. Przyjęto mnie również do ukraińskiej Szkoły Talentów, gdzie kształciłem się jako dyrygent chóralny. Miałem więc zajęcia z emisji głosu. Śpiewałem altem, a później tenorem. W międzyczasie, gdy tylko zająłem się dyrygowaniem, to oczywiście marzyłem o pracy
z orkiestrami, więc… założyłem swoją. Wtedy przekonałem się, że zawodowo już nic innego mnie nie interesuje, tylko właśnie dyrygentura. Na studia trafiłem do Polski, do Akademii Muzycznej w Poznaniu, ale śpiewania nie zarzuciłem.
W ansamblu solistów Lumen Vocale wykonywaliśmy sporo muzyki renesansowej, a emisję głosu prowadził z nami m. in. znakomity śpiewak
i profesor poznańskiej uczelni, Jarosław Bręk. Namawiał mnie, żebym studiował wokalistykę, ale moja droga już wtedy była przesądzona. Nie chcę jednak zaniedbywać swoich wokalnych umiejętności. Ze śpiewania bierze się natura frazy, więc często, tłumacząc coś orkiestrze – śpiewam. Kocham muzykę wokalną, ale jednak wybrałem inną rolę w sztuce.
Jakimi operami dotąd Pan dyrygował?
- Jak każdy dyrygent operowy zaczynałem budować swój repertuar od spektakli studenckich, prowadziłem też zespoły wokalne. W Wiedniu na studiach dyrygowałem różnymi operamiMozarta, również miło wspominam pracę nad operetką – „Zemsta nietoperza” Johanna Straussa. Parę razy asystowałem, m.in w Operze w Grazu w „Łucji z Lammermoor”, ale szybko zacząłem działać na własną rękę. W Polsce zadebiutowałem 3 lata temu w Gdańsku, jako kierownik muzyczny „Poławiaczy pereł” Bizeta. Później nawiązałem też współpracę
z Operą Narodową w Odessie, gdzie m.in zrobiłem „Carmen”, „Madama Butterfly”, „Turandot”. Razem z Coloratura Opera Lab oraz we współpracy
z Operą Narodową we Lwowie przygotowywaliśmy „Cosi Fan Tutte” Mozarta, ale te plany pokrzyżowała pandemia. Teraz była „Rzekoma Ogrodniczka”, a później z pewnością kolejne interesujące produkcje.
Z oper Mozarta melomani najczęściej znają te późniejsze, jak „Wesele Figara”, „Don Giovanni” czy „Czarodziejski flet”. W Operze Śląskiej poprowadził Pan wznowienie wczesnej jego kompozycji, mniej rozpoznawalnej. Co ciekawego można znaleźć w tej operze?
- O tym właśnie, na samym początku współpracy, rozmawiałem z bytomską orkiestrą. Mówiłem: „…proszę sobie wyobrazić Mozarta, którego temperament znamy, a który ma jeszcze do tego zaledwie 18 lat”. To jest rozrywająca, wybuchająca energia w muzyce, a nie ten późniejszy, miejscami melancholijny kompozytor. W „Rzekomej ogrodniczce” mamy do czynienia z nastoletnim farciarzem, szczęściarzem, sowizdrzałem, który przelewa swoją osobistą energię na muzykę, co słychać w każdym numerze. Jest to też muzyka o wiele lżejsza, bo mamy do czynienia z Mozartem z epoki galant, chociaż przebija się już lekko okres „burzy i naporu”. W niektórych momentach materiał muzyczny jest bardzo podobny do „małej” Symfonii g-moll numer 25, zwłaszcza
w instrumentacji. Trzeba więc dużo uwagi poświęcić stylistyce, odnaleźć energię i jeszcze dobrze się tą muzyką bawić.
Czy ten materiał jest trudny dla wykonawców?
- Bardzo trudny. Trzeba zachować wielką biegłość, zmierzyć się z szybkimi tempami, które narzuca kompozytor, trzeba się napracować, by zdążyć wydobyć wszystkie dźwięki, tworząc z nich mozartowską frazę, zachować akcenty i jeszcze podać precyzyjnie tekst, zwłaszcza w scenach zbiorowych. Każdy wokalista musi więc mieć mozartowską kantylenę, nie wypchniętą, nierozwibrowaną. Musi mieć krystaliczny początek dźwięku, z którego potem buduje jego kulminację. Jakby jeszcze tych zadań było mało, to próby i występ odbyły się z zachowaniem odległości wymaganych w pandemii, czyli ode mnie do solisty stojącego głębiej na scenie jest około 25 metrów. Niełatwo było wszystko zgrać.
A jak ocenia Pan inscenizację „Rzekomej ogrodniczki”?
- Ten spektakl jest śliczny, bajkowy. To prawdziwa opera buffa, śmieszna, zabawna, pełna akcji. Scenografia i rozegranie narracji scenicznej są jak pięknie opakowany cukiereczek, do którego muzycznie, mam nadzieję, przygotowaliśmy pyszne nadzienie.
Pierwszy raz pracował Pan z zespołem Opery Śląskiej, jak go odbiera?
- Jest to bardzo stabilny i zgrany zespół, z którym przyjemnie się tworzy. Lubię pracować z zespołami, które są otwarte na progres i nie traktują swojej pracy wyłącznie jako rzemiosła. Wspólnym wysiłkiem i zaangażowaniem zawsze można przejść na wyższy poziom sztuki. Czuję, że przez kilka tygodni przygotowań do spektaklu udało nam się osiągnąć coś unikatowego.
Na Śląsku znaliśmy Pana jako dyrygenta symfonicznego, gdyż od pewnego czasu intensywnie współpracuje Pan z Filharmonią Śląską, gdzie dyryguje koncertami. Czy to oznacza, że pańskie serce po równo bije dla symfoniki i dla opery?
- Jak najbardziej. W danym momencie najbliższe mi jest to, nad czym aktualnie pracuję. Nigdy też nie odpowiem na pytanie, jaki jest mój ulubiony kompozytor, bo to nie jest najważniejsze. Kluczem do sukcesu jest zrozumienie dzieła, nad którym się pracuje. Trzeba zgłębić kontekst, przyczyny powstania, tak więc nie gatunek jest tu ważny, tylko „wejście” w dany utwór. To kwestia balansu
i równego rozwoju. Takie jest też zapotrzebowanie na rynku zawodowym. Od pewnego czasu pracuję w Niemczech, gdzie docenia się dyrygentów uniwersalnych. Nawet gdy miałem dostać propozycję koncertu symfonicznego, z zadowoleniem przyjmowano informację o tym, że mam doświadczenie operowe
W Niemczech publiczność wielokrotnie już Pana oklaskiwała.
- Coraz więcej koncertuję w tym kraju i muszę tu koniecznie wspomnieć o Neue Philharmonie Hamburg, z którą współpracuję od 2017 roku i gdzie jestem pierwszym gościnnym dyrygentem. Na razie niestety, z powodu pandemii, wszystkie z nimi koncerty przenoszone są na późniejsze terminy, m.in koncert w Elbphilharmonie został przeniesiony już dwa razy i czekamy na kolejne zmiany.
No tak, trudno nie wspomnieć w naszej rozmowie o pandemii i tego, jak wpływa na życie zawodowe artystów. Jakie to jest uczucie, gdy dyryguje się koncertem lub spektaklem bez udziału publiczności?
- Straszne. Każdy koncert jest wymianą energii. Grając utwór, ja jestem łącznikiem między kompozytorem a orkiestrą, orkiestra przenosi to na publiczność, a ja odbieram reakcję, energię publiczności, podobnie jak wszyscy muzycy. W powietrzu wtedy potrafi się pojawić „to coś”, co uskrzydla. Po pierwszym lock downie, w sierpniu, wraz z prowadzoną przez mnie orkiestrą INSO-Lviv we Lwowie udało nam się zagrać z publicznością. Następnie,
w Filharmonii Śląskiej w Katowicach poprowadziłem koncerty, gdy na widownię wolno było wpuścić tylko 25 procent słuchaczy i wiem jedno: niech na sali będzie nawet 10 osób, ale żeby były! Pamiętam, jak w listopadzie w Łodzi miałem pierwszy koncert po ponownym zamknięciu sal koncertowych
i teatrów. Nie ma gorszego uczucia, niż pustka i ukłony w ciszy. Pozostaje wtedy tylko wierzyć, że publiczność jest po drugiej stronie monitora
Trudno w obecnych czasach pytać o plany zawodowe.
- One są, zarówno w Polsce, jak i za granicą, ale nie chcę na razie o nich mówić, żeby nie zapeszyć. Wiesz, pandemia nauczyła mnie elastyczności
i dostosowania. Mało planuję. Gdy zadzwoni ktoś z propozycją koncertu, to jestem w stanie bardzo szybko się przygotować, ale nie przywiązuję się do planów, bo na przykład może się okazać, że: granica zamknięta, nie latają samoloty, jest kwarantanna i… pewnie coś jeszcze. Najważniejsze jest jednak to, że mimo wszystko GRAMY.
Yaroslav Shemet (ur. 1996) — należy do najbardziej uznanych ukraińskio-polskich dyrygentów młodego pokolenia. Mając jedynie 24 lata pełni funkcję głównego dyrygenta Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Narodowej we Lwowie INSO-Lviv, głównego dyrygenta Coloratura Opera Lab i Coloratura Opera Fest, jest także pierwszym gościnnym dyrygentem Neue Philharmonie Hamburg, a od ukończenia studiów – najmłodszym akademickim wykładowcą w Akademii Muzycznej im. I. J. Paderewskiego w Poznaniu w Instytucie Dyrygentury. Koncertował w Niemczech, Austrii, Czechach, Chinach, Polsce i Ukrainie, z takimi zespołami jak Prague Symphony, Philharmonie der Nationen, Filharmonia Śląska, Filharmonia Poznańska, Filharmonia Sudecka, Filharmonia Opolska, Sepia Ensemble, Youth Symphony Orchestra of Ukraine, etc. Występował w Elbphilharmonie w Hamburgu, Shanghai Grand Theatre czy Harbin Opera House a także na festiwalach w Bayreuth, Monachium i Hong Kongu. Współpracował z wybitnymi solistami takimi jak Lars Danielsson, czy Francesca Dego. Jako kierownik muzyczny zadebiutował w Operze Bałtyckiej w Gdańsku w 2018 roku w produkcji „Poławiacze pereł” Georges’a Bizeta. Od tegoż roku jako dyrygent gościnny współpracuje z Operą Narodową w Odessie, gdzie poprowadził już m. in. „Carmen” Georges’a Bizeta oraz „Madama Butterfly” Giacomo Pucciniego.